Spotkałem ostatnio dawno niewidzianego znajomego – na potrzeby narracji nazwijmy go Rafału.
Wpadliśmy na siebie zupełnie przypadkiem w galerii handlowej, ale dziwnym zrządzeniem losu mieliśmy obaj sporo czasu, więc sobie siedliśmy przy browarku i pogadaliśmy o tym i tamtym. Nie był to może aż przyjaciel, ale kiedyś mieliśmy ze sobą na tyle wspólnych spraw i tematów, że nie spuściliśmy się nawzajem na drzewo wiesz, śpieszę się, bo akurat bardzo się śpieszę tylko ze szczerą ciekawością zaczęliśmy wspominać stare dobre czasy i to, co się z nami działo potem.
W pewnym momencie zapytałem żartem, gdzie zgubił obrączkę. Jego odpowiedź: nie mam, rozwiodłem się mocno wbiła mnie w krzesło.
Rafału był jakimś sporo starszym ode mnie spadochroniarzem z wyższego roku, tak samo zresztą, jak i ja, stąd też właśnie wzięły się nasze wspólne sprawy, na początku stricte studenckie, a potem się nam zdarzyło parę razy wspólnie upodlić alkoholowo, co jak wiadomo zbliża ludzi. I już wtedy, kiedy go poznałem, Rafału był w stałym związku. Stałym od ósmej klasy podstawówki – ciągle i niezmiennie. To po pierwsze.
Po drugie był już wtedy ojcem i mężem, bo pewnej pięknej, upojnej nocy, albo dnia, nie ograniczajmy się, ich planowane napostudiach dziecię zaplanowało się samo i w efekcie pobrali się pod koniec pierwszego roku, czyli był to związek nawet bardzo stały.
Co w ogóle było dziwne, bo obydwoje byli po trzecie bardzo głęboko wierzący i praktykujący, taką wiarą nie spod znaku bezmózgich ultrasów ojca R., ale taką bardziej spod znaku papieża Franciszka – wyrozumiałą i mądrą, dającą ukojenie w ciężkich chwilach i energię do działania z tych chwil radosnych. Cóż krew nie woda, widać ich też poniosły hormony czy porywy serca, jak zwał, tak zwał, ale jakby nie było, katolicy rozwodów nie uznają.
Kontakt mieliśmy przez jakieś dwa-trzy lata, przez jakiś czas nawet mieszkaliśmy wspólnie w akademiku małżeńskim, bo w kwestii planowania rodziny tak samo nam nie wyszło liczenie, jak im. Gdzie jak gdzie, ale w takim rodzinnym akademiku to się dopiero dzieją imprezy integracyjne i integrujące, mówię Wam. A jakby tego było mało, to dzieciaki ganiające stadami od pokoju do pokoju integrują jeszcze bardziej, bo zaraz za nimi przybiega jeden, drugi, kilku trzecich rodziców szukających swoich pociech i wtedy patrz ten punkt o imprezach.
Tym przydługim wstępem chce Wam nakreślić jedno – Rafału był bardzo dobrym mężem i ojcem, wręcz uwielbiającym wybrankę swego serca, która z kolei była fantastyczną żoną i matką. Byli naprawdę świetnym małżeństwem, do tego świetnymi rodzicami i świetnymi znajomymi, z którymi można było i pogadać, i poimprezować. No taki związek, którego po prostu zazdrościmy i o jakim każdy marzy. Chyba, że ktoś marzy o księciu z bajki albo kurewnie, to niech się puknie w łeb i dorośnie.
No i mając to wszystko w pamięci pytam Rafału, co się stało?
I on mi na to:
- Wiesz, najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że nic. To była po prostu suma wkurwiających drobiazgów.
- Aha, suma wkurwiających drobiazgów, wszystko jasne. Weź no mów po ludzku.
No i Rafału zaczął opowiadać o tym, jak po studiach udało im się obojgu znaleźć dobrą pracę. Jak kupili sobie mieszkanie (oczywiście na kredyt, ale to akurat tutaj nieistotny szczegół), jak je urządzali wspólnie z kilkuletnim synkiem, który najpierw życzył sobie tapetę z Toy Story, pościel z Toy Story i wielkiego Buzza Astrala, którego specjalnie ze Stanów Rafału jakoś sprowadził, a potem wszystko to zmienili na coś, czego nie zapamiętałem, bo dziecko urosło i mu się odmieniło.
Jak się powoli dorabiali dobrego samochodu, wypasionej plazmy i nowych mebli, a potem to wszystko przenieśli do swojego nowego domu pod Wrocławiem (oczywiście na kredyt, ale to akurat znowu nieistotny szczegół). Jak awansowali w swoich korporacjach na dosyć wysokie stołki i przybywało zer na koncie. Jak syn dorósł i poszedł najpierw do liceum, potem wyjechał na studia, które za chwilę będzie kończył, prawdopodobnie z wyróżnieniem, bo bardzo zdolna bestia.
I tak opowiada, i opowiada, a mnie się tutaj nic nie klei w temacie rozwodu!
No więc dopytuję, czy po gdzieś po drodze na tych szczęśliwych obrazkach nie pojawiła się jakaś skaza, która byłaby powodem rozwodu.
- Jakaś sekretarka młoda i ambitna, co to się z szefem chciała bliżej poznać?
– A skąd! Jestem wierny jak pies Szarik.
- To może jakiś asystent dobrze zbudowany i z niepohamowaną chcicą do wyrabiania nadgodzin pod ekhem, okiem swojej szefowej?
– Nie, z tego co wiem, to obydwoje byliśmy sobie wierni i nic się nigdy nie przydarzyło, choć na pewno obydwoje mieliśmy okazje. Nie rozwiedliśmy się z powodu zdrady, ani tego, że odchodzimy do nowych partnerów.
- Chleje któreś z Was, albo ćpa?
– Gdzie tam! Lampka wina do kolacji czy obiadu, czasem jakieś piwko, względnie jak jest impreza, to wiadomo, ale tak to nic, co by choćby z daleka zalatywało uzależnieniem czy jakąś patolą.
- To może napieprzałeś byłą pasem, albo ona Ciebie jechała z liścia i nazywała publicznie swoją świnką?
– W życiu żadne z nas by nie podniosło ręki na drugie, na dziecko zresztą tak samo!
- Zarabiałeś dużo mniej i miałeś z tego tytułu kompleksy, które wyładowywałeś na rodzinie?
– Nie. Dziękować Bogu, obydwoje zarabiamy aż nadto, jak na nasze potrzeby.
- Seks był do dupy?
– Do dupy raczej nie, wręcz przeciwnie.
- Staraliście się o drugie dziecko i Wam nie wyszło?
– Od początku wiedzieliśmy, że chcemy tylko jedno dziecko i żadnemu z nas się po drodze nie zmieniło.
- Kuźwa, to może jakaś śmierć, choroba, cokolwiek, stary weź daj jakiś punkt zaczepienia!
– Widzisz, w tym cały problem, że nie było żadnego haka, tylko suma wkurwiających drobiazgów.
- Dobra, mów, bo byliście takim zajebistym małżeństwem, że sam tego nie rozgryzę.
No i zaczął mówić.
O tym, że on wyciskał pastę jak popadło, a nie od końca, więc jego ex stale, codziennie, przy każdym myciu zębów się o to dowalała i następnie płynnie przechodziła do “bo ty zawsze…”. PRZY. KAŻDYM. JEDNYM. MYCIU. ZĘBÓW. KAŻDYM.
O tym, że zabierała mu kołdrę, a kiedy kupił sobie drugą, to skomentowała “to może teraz się rozwiedź jeszcze”. I komentowała za każdym razem, kiedy się kładli spać z dwiema kołdrami. A kładli się tak przecież przez jakieś 6–7 miesięcy w roku, bo taki mamy klimat.
O tym, że praktycznie za każdym razem, kiedy chodzili do restauracji coś zjeść (a nie chodzili za często, bo na co dzień jadali na mieście osobno, a w weekend do knajpy wyjść, to trzeba być samobójcą) okazywało się, że ona gorzej wybrała i zabierała mu to, na co miał ochotę i co zamówił, pozostawiając mu swoje to “gorsze”. A kiedy kiedyś zamówił dwa razy to samo, co dla siebie, to zrobiła mu awanturę na pół knajpy, że traktują ją jak tępaka albo niedorozwinięte dziecko.
O tym, że kiedy on chciał jechać gdzieś na weekend, to okazywało się, że ona ma milion ważnych spraw, na które oczywiście nie starczało jej tego weekendu i w efekcie w niedzielę wieczorem robiła awanturę, że nigdzie nie chodzą, tylko “siedzą w domu jak stare pierdziele”.
O tym, że w łazience każde miało swoją umywalkę i szafki nad nią, ale po jakimś czasie w jego szafce zaczęły się pojawiać rzeczy jej, które po pewnym czasie zajęły tej szafki grubo ponad połowę. “Bo ty i tak nie potrzebujesz tylu miejsca, bo się tak często nie myjesz, jak ja” (aż dopytałem, ale serio, tak mu powiedziała).
O tym, że jak to prawdziwy mężczyzna musiał się znać na wszystkim od cieknącego kranu w kuchni, poprzez naprawę popsutego odkurzacza, aż po instalację nowych rzeczy na komputerze czy w smartfonie. “Bo co z ciebie za facet, jak nie umiesz przetkać zlewu”.
O tym, że oczywiście mamy równouprawnienie i prawa kobiet, więc ona nie będzie stać przy garach i mu gotować, czy prać i prasować. Oczywiście nie miała żadnych skrupułów, żeby jeść to, co przygotował on, komentując często, że “Amaro to to nie jest”.
O tym, że kiedy zbierała pranie, to wrzucała mu wszystko do szafy bez ładu i składu, gdzie popadło.
O tym, że zostawiał skarpetki w sypialni przy łóżku i potem ona musiała je sprzątać, a “nie jest służącą”.
O tym, że pięć minut zbierania do wyjścia oznaczało dowolny przedział czasowy, ale jak tylko ona musiała chwilę poczekać na niego, to już była awantura, “bo nie szanuje jej czasu”.
O tym, że ona zarzucała mu, że zupełnie o siebie nie dba i wygląda jak “podtatusiały dziad”, a jak idzie na siłownię, to pewnie “po to, żeby wyrywać młode laski”.
O tym, że tak naprawdę codziennie, każdego jednego dnia, po kilkanaście, a czasem i kilkadziesiąt razy wbijała mu szpilę i ciągle coś jej nie pasowało, ciągle coś robił źle, ciągle coś było nie tak. Nie zawsze to były aż awantury, ale po te naście razy dziennie był krytykowany, czasami obrażany, bez względu na to, czy rzeczywiście zrobił coś źle, czy nie. Może to kryzys wieku średniego, może menopauza, ale on już nie miał sił, żeby wnikać w powody przytłoczony tym ciągłym dopieprzaniem się.
- A wiesz, co przelało czarę? Ona nie jeździ samochodem. W ogóle. Kiedyś potrąciła rowerzystę i gość wylądował w szpitalu. Na sprawie wyszło, że jechała zgodnie z przepisami, on wymusił jej pierwszeństwo i to była jego wina, ale trauma pozostała. Zawsze jeździła słabo, ale od tamtej pory nie wsiadła ani razu za kółko – zawsze ktoś inny był kierowcą. Najczęściej ja. To też był powód do awantur, bo totalnie nie miała orientacji w przestrzeni i jak się gdzieś umawialiśmy, że ją odbiorę, to oczywiście nigdy nie mogła trafić i to była moja wina, bo ja takie miejsce wybrałem. Ale najgorsze były takie uwagi “jak jedziesz!”, “jedziesz jak cipa!”, “źle jedziesz, tamtędy jest lepiej!”, “nie hamuj tak gwałtownie, nie wieziesz bydła!” (spoko, następnym razem wjadę w to auto, co też zahamowało przede mną). I tak dalej, i tak dalej.
I pewnego dnia wiesz, co się stało? W pracy mieliśmy ciężki okres i prezes na nas wrzeszczał od kilku już dni, od rana się dopieprzała chyba do wszystkiego, nawet do tego, że w zmywarce źle ułożyłem kubek po kawie, jechaliśmy sobie na weekendowe zakupy i coś się musiało zdarzyć na drodze, bo był ogromny korek w miejscu, gdzie go nigdy nie ma, a ta do mnie z tekstem “no i którędy pojechałeś, stoimy teraz prze ciebie w korku, a ja się spieszę, idź ty z tym twoim jeżdżeniem!”.
I w tym momencie poczułem, że coś we mnie pęka. Więc po prostu wysiadłem z samochodu i poszedłem. Zostawiłem samochód, ją w samochodzie i poszedłem.
I jak tak sobie myślę, że to chyba najsmutniejszy koniec tej, i każdej jednej tak pary żyjącej w długim związku. Przeżycie iluś tam lat w szczęściu i miłości tylko po to, żeby na koniec zostać wrogami.
Mam nadzieję, że ja nigdy nie wysiądę z samochodu…
PS. W ⇒poście na fejsie pytałem Was, czy znacie takie długoletnie związki, które po kilkunastu, kilkudziesięciu wręcz latach się rozpadły i co było przyczyną – chciałem porównać to z tym, co mi opowiadał mój znajomek. Czy długoletnie związki rozpadają się nagle i gwałtownie, czy to bardziej długi proces? Nie przypuszczałem nawet, że to tak powszechne zjawisko. Bardzo, bardzo Wam dziękuję za komentarze i wiadomości na priv.
PS.2. EDIT: Pominąłem tę informację specjalnie (bo mi się w narracji jakoś nie układało), ale widać, że nie powinienem był (bo to jednak ważne) – chodzili na terapię małżeńską prawie rok, regularnie co tydzień. Ona ją przerwała, bo szkoda pieniędzy i nie czuła, że jej pomaga. Dopytałem – dokładnie tak powiedziała, że “jej nie pomaga”. Koleś wysiadł z auta jakiś miesiąc później.
PS.3. Tak, znajomek zgodził się, żebym opisał tę historię z niewielkimi zmianami.
Fot: depositphotos.com, autor: 5seconds