Ponieważ po wnikliwych obserwacjach okazało się, że mój cukier we kwi bardzo alergicznie reaguje na to, że się ruszam i wtedy spada do poziomu akceptowalnego przez społeczne i medyczne normy, to MałaŻonka za punkt honoru postawiła sobie, że jak tylko zobaczy mnie w pozycji horyzontalnej słodko sobie leżącego i niecnierobiącego, to musi mi jakoś poprzeszkadzać, żebym zdrowy był.
W związku z powyższym faktem na ostatni weekend wakacji zarządziła wyjazd do Czech, do ⇒Ścieżki w Obłokach. I naprawdę nie miał z tym nic wspólnego fakt, że akurat miała pomiar u klienta w Lądynie Zdroju i nie chciało jej się samej jechać. Trzeba więc było porobić trochę za szofera łącząc przyjemne z pożytecznym, czyli pracę z turystyką górską. Nie miałem nic przeciwko, bo do Ścieżki pojechać chciałem już dawno temu.
Plan był prosty – mniej więcej o 11:00 meldujemy się w Lądku, koło godziny potrwa pomiar, w czasie którego MałaŻonka będzie sobie mierzyć, a ja z Dżuniorami poszwendolimy się po parku zdrojowym, bo jako schorowany starszy pan doskonale wpisuję się w estetykę parku zdrojowego pełnego schorowanych starszych pań. Przy okazji machnę kilka zdjęć dla potomności. Potem godzinka do Czech i możemy się nacieszyć górskimi widokami i smażonym serem.
Plany, jak to plany, trochę się pokomplikowały, bo po drodze okazało się, że MałaŻonka jakimś zupełnym przypadkiem odłączyła mi telefon od ładowania i w efekcie na pomiarze zalogowaliśmy się z imponującym wynikiem 17% naładowania baterii. Klientka na szczęście przebolała stratę odrobiny prądu, więc mój telefon poszedł jeść i w efekcie nie mam zdjęć z mojego zwiedzania Lądynu Zdroju. Mam za to wspomnienia z miejsca z pysznymi lodami w Kawiarni Albrechtshalle – bardzo bolesne, bo tylko liznąłem po razie dla spróbowania, bo wiecie – dopiero się zaprzyjaźniam ⇒z moją cukrzycą i nie chcę jej drażnić. Oraz wspomnienia niezbyt miłe z takiej małej pierogarni za rogiem z pierogami fatalnymi.
Komplikacja planów skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że do pomierzenia jest cała chata i jeszcze chata siostry. W efekcie Pani Matka dopiero około 15:00 do nas dołączyła i wtedy powstało pytanie – czy jest jeszcze sens do Czech jechać? Pytanie było bardzo na miejscu, bo MałaŻonka przyznała się, że czeka nas jeszcze jeden pomiar w okolicy Kłodzka. Tym samym luźny wyjazd w celu rekreacyjnym zamienił się w plan napięty, jak plandeka w żuku.
No nic, twardym trzeba być, nie mientkim, więc odpaliliśmy wrotki w kierunki Czech i Dolní Morava, gdzie na szczycie góry Slamnik, na wysokości 1116 m n.p.m znajduje się Stezka v oblacích o wysokości 55 metrów. Żeby nie było tak różowo, zaczęła się lekko psuć pogoda i niebo zaciągnęło się chmurami.
Po mniej więcej godzinie zameldowaliśmy się na miejscu i teraz kwestia tego miejsca – można się zatrzymać na parkingu U Slona, skąd trzeba przejść trochę ponad kilometr do stacji kolejki linowej, którą wjeżdżamy na górę Slamnik, aż do Ścieżki. Przejść można trasą przez las, gdzie po drodze czekają różne niespodzianki dla milusińskich. Jeśli ktoś nie ma ochoty, albo nagle skurczył mu się przeznaczony na wycieczkę czas, na przykład przez zbyt długi pomiar u klienta, to może ten odcinek przejechać samochodem parkując pod hotelem Vista przy Infocentrum Marcelka.
I co dalej?
Dalej znowu mamy opcję dla aktywnych albo dla leniuchów (lub takich, którym skurczył się czas) – do samej Ścieżki w Obłokach możemy dojść pieszo idąc nartostradą, albo wjechać kolejką linową. Ceny macie na poniższym obrazku – zdzierstwa strasznego nasi południowi sąsiedzi nie uprawiają, ale za darmo też nie jest. Przy okazji podpowiem Wam, żebyście nie próbowali się dogadywać z panem w kasie po angielsku, bo w lengłidżu ni choinki nie kuma, ale za to po polskiemu jak najbardziej.
Pierwotny plan się zmienił, czas nam się bardzo skurczył, więc zgadnijcie, która opcja zwyciężyła?
Po wylądowaniu na szczycie góry, jak te oreły czy inne jaszczomby, wreszcie ukazała nam się w całej swojej okazałości Stezka v oblacích, którą to okazałość można podziwiać na zdjęciu głównym. I tu moi drodzy po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy poczułem, że jednak smarcik z najlepszym nawet aparatem nie zastąpi mi mojej starej, wysłużonej lustrzanki z obiektywem szerokokątnym, której to lustrzanki postanowiłem już więcej ze sobą nie targać, bo duże to i nieporęczne.
Cierpiałem straszliwie, że nie mogę złapać całej wieży w jednym kadrze, bo mi się niestety obiektyw kończył. Ale myślę, że te wycinki całkiem są niezłe, więc dla potomności coś tam się da wybrać i potem powspominać i obejrzeć.
A po drodze, żeby nie było nudno, że o tako, tylko idziemy w kółko i idziemy, mamy różne przeszkadzajko-durnostojki.
A w drodze na szczyt możemy sobie pomóc i przejść jedno pięterko takim skracającym pajęczynowym tunelem nad kilkudziesięciometrową przepaścią, zamiast prawilnie tuptać po kładce.
A na szczycie całej tej bajeranckiej konstrukcji znajduje się coś dla prawdziwych twardzieli – siatka rozpięta nad 55-metrową przepaścią zwana łezką. Znaczy siatka tak jest zwana, nie przepaść. Wg twórców dźwignie 4,5 tony, czyli nie powinna się pode mną zerwać.
Co prawda telefon nie pozwala na zdjęcia takie, jak lustrzanka z obiektywem szerokokątnym, ale za to lustrzanka nie pozwala na zrobienie panoramy. Przynajmniej moja prawie już 10 letnia.
A jak ktoś na szczycie straci lekko oddech, albo złapie lenia, to nie musi zaiwaniać z powrotem tą samą drogą, bo za jedyne 50 Kč można zjechać na sam dół w tobogánu. Toboganu to co prawda tylko kawał filcowej maty, ale radochę daje nieziemską. MałaŻonka darła się tak, że prawie wysłali GOPR po nią, tylko bali się przekraczać granicę helikopterem w tych niespokojnych czasach.
Ja nie skorzystałem z opcji ekspresowej, tylko znowu spalając nadmiar cukru potupałem sobie w dół, bo ruch to zdrowie, przy okazji robiąc kilka fotek z lotu ptakiem.
Po zejściu na dół obczaiłem, że jak kogoś przypili, to niech się nie martwi, bo organizatorzy wycieczki przewidzieli przenośne stanowiska fekalne.
Troszkę już kapało, wiało i czas na zaczął ostro gonić, więc drogę w dół znowu odbyliśmy jak paniska – kolejką.
Ścieżka w Obłokach – warto, czy nie warto?
Wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie nie jest taka prosta i jednoznaczna. Na pewno warto Ścieżkę zobaczyć i zwiedzić, bo to nie dość, że cud inżynierii, to jeszcze spora frajda i piękne widoki w pakiecie. Ale z drugiej strony cała zabawa trwa zdecydowanie za krótko, jeśli miałbym jechać z Wrocławia tylko po to, żeby wjechać kolejką, przejść po Ścieżkę i zjechać kolejką.
I dlatego sposób, w jaki my ją zwiedziliśmy, czyli biegusiem z powodu napiętego harmonogramu, pozostawił we mnie spory niedosyt. Podejrzewam, że gdybym się solidnie wypocił włażąc na stok, to zupełnie inaczej podszedłbym do całości, traktując ją jako ukoronowanie tegoż wchodzenia. To tak, jak po wchodzeniu od Wangu na Śnieżkę, siadasz sobie na kamieniu pod Obserwatorium na szczycie i patrzysz w dół, ciężko łapiąc oddech i przełykają własną satysfakcję. Tutaj mi troszkę tego zabrakło, co nie jest wcale winą atrakcji jako takiej, tylko okoliczności, w jakich ją zwiedziłem.
Do tego nie wstąpiliśmy na smažený sýr, choć może to i lepiej, bo mój cholesterol i mój cukier bardzo mi za to podziękowały. A po drugie obczailiśmy bar przydrożny niedaleko Kłodzka, w którym jadłem genialne polędwiczki wieprzowe w sosie grzybowym. Ale to mówię Wam – genialne.
Ale o tym w osobnym wpisie, co?