Wiecie, dlaczego słowa “front” i “remont” się rymują? Bo trzeba cały czas mieć oczy dookoła głowy, jako że nigdy nie wiesz, z której strony dostaniesz strzała. Musisz na wszystko uważać, inaczej skończysz pokiereszowany, z nieodwracalnie poranioną psychiką czy zespołem stresu pourazowego.
Tak szczerze mówiąc, nawet jeśli ani na chwilę nie stracisz czujności, to i tak wcale nie oznacza, że dobry los oszczędzi Ci stresu, który poryje w głowie bruzdy głębokie jak Rów Mariański, odbierze chęć do życia i radość ze współżycia. Zresztą, jakiego współżycia?? “Stres”, “kobieta” i “współżycie” w jednym zdaniu to mieszanka… niemożliwa.
Ale najpierw było słowo…
⇒Poprzedni odcinek opowieści spod znaku zmagań z kaflem, panelem i płytą regipsową pozostawił mnie w Wielką Sobotę, jakoś tak popołudniu, zjebanego jak koń po westernie demolką i sprzątaniem po niej. Chociaż bądźmy precyzyjni – samo rozwalanie ścian wcale nie jest szczególnie męczące, zwłaszcza przy użyciu młota pewnej znanej marki, ale nie powiem której, bo mi nie płacą (jeszcze) za reklamę. Pot, krew i łzy zaczynają się, kiedy cały ten rozpierdolnik trzeba wywieźć 6 pięter w dół, do kontenera.
Nie chce mi się przeliczać tego na kilogramy czy tony, ale plecy mi powiedziały, żebym następnym razem poszedł eksperymentować na kimś innym i jebnął się w głowę przy okazji, bo jak jeszcze raz wyskoczę z takim pomysłem, to się skończy nasza przyjaźń i przypomną mi termin nie do końca medyczny “rwa kulszowa”. Na nic zdało się moje tłumaczenie, że to nie mój był pomysł, tylko MałejŻonki – z plecami nie pogadasz, prawda? Z MałąŻonką też nie pogadasz. I bądź tu mądry…
Ale o co chodzi z tym słowem?
Otóż przypomnę:
Ekipant (na potrzeby narracji ponownie nazwijmy go Pankracy), dał nam słowo, że wejdzie uskuteczniać remont po Wielkanocy. Stąd MałaŻonka miotana typowym dla kobiecego gatunku ściskiem dupy zmieszanym z permanentnym brakiem cierpliwości (a może to nie kobiety per se, tylko kobiety-żony tak mają?) pogoniła mnie do noszenia na kwadrat zakupów zakupionych w pewnym markecie budowlanym oraz wyburzania ścian.
Wszystko po to, żeby ekipant Pankracy miał mniej do robienia, jako że zasygnalizował nam, że jego słowo nie do końca jest jako ta stal niezłomna i może się o te dwa tygodnie obsunąć, bo mu na inwestycji naszych klientów nie idzie jakoś (to na tej ładnej, ⇒co wrzuciłem na Instagram). A jak po obsunięciu się będzie miał mniej do robienia, to jego spóźnienie nie będzie miało wielkiego wpływu na termin ostateczny zakończenia prac. Logiczne to, więc choć plecy napierdalały mnie tak mocno, jak i wszystko inne, to mocno nie protestowałem, tylko zacisnąłem kły i zasuwałem z kaflami pod górę, a z gruzem w dół.
…gówno warte!
Pankracy dał więc nam już drugie słowo, że jednak wejdzie te dwa tygodnie później. W połowie dwóch tygodni później przywiózł na kwadrat jakieś swoje graty, więc zaczęło to wyglądać cokolwiek obiecująco, bo jak przecież na miejscówkę graty przywiezione, to nie sobie o tako, tylko leżą i miejsce trzymają, co nie?
I tak owe graty sobie leżały, leżały, leżały, aż zaczął kończyć się kwiecień, a tu z ich leżenia nic nie wynikało. W międzyczasie klienci zaczęli do mnie dzwonić, gdzie się ekipant Pankracy podziewa, bo jakoś robota nie idzie, a miała się do Wielkanocy skończyć. Zdziwiony takim obrotem sprawy odpaliłem w moim bajeranckim smartfonie prymitywną funkcję zadzwoń do i zadzwoniłem do. Niestety, ekipant Pankracy nie odebrał raz, drugi, trzeci i kilkanaście razów następnych przez kilkanaście następnych dni. Gdzieś tam po drodze upolowała go telefonicznie MałaŻonka, której powiedział, że jeszcze trochę się opóźni, ale w długi majowy weekend wejdzie i nadrobi zaległości.
I tu proszę ja Was pojawiła się istotna różnica zdań pomiędzy mną, a Panią Matką. Otóż Ona miała już serdecznie dość ściemniania przez cały miesiąc, nieodbierania telefonów i całej tej sytuacji, że chuj wie, co się dzieje, bo się nie dodzwonisz. Ja natomiast stałem twardo na stanowisku, że Pankracy dobry jest fachowiec, ino mu coś nie idzie ostatnimi czasy z terminami, więc poczekajmy, aż przylezie i zrobi. Bo dużo bardziej wolimy mieć zrobione dobrze, niż terminowo, skoro już musimy wybierać. Miesiąc obsuwy na budowie – co to jest? Sagrada Família się buduje od 1882r. i jeszcze nie jest skończona. O autostradzie z Wrocławia do Hrubieszowa nie wspomnę.
Długi majowy weekend spędziłem na walce z meblami jakoś tak, jak poniżej (bo pracownicy mają wolne, czego nie można powiedzieć o małżonku szanownej Pani Prezes, a terminy cisną):
Co ciekawe, później się dowiedziałem, że “wejście” na długi majowy weekend i nadrobienie zaległości Pankracy obiecał tym klientom z powyższego obrazka. Jakoś się nie spotkaliśmy, co mnie jakoś strasznie nie zdziwiło. Ale za to spowodowało, że straciłem resztki cierpliwości, bo ja rozumiem, że niektórzy rzeczy niemożliwe to załatwiają od ręki, ale jakim kurwa cudem Pankracy miałby być w dwóch miejscach jednocześnie? Poza tym po powyższym pojebowisku widać, że nie zostało mu roboty na dzień, tylko na jakieś 2 tygodnie. Z czego wniosek prosty – u nas się zjawi najwcześniej w połowie maja.
Powyższe spowodowało, że nasze do tej pory różne poglądy na temat postępu prac zmieniły się na poglądy wspólne i takie same – obydwoje wkurwiliśmy się potężnie na Pankracego i korzystając z okazji, że wiemy, gdzie mieszka (bo robiliśmy mu kurwa za friko projekt chaty – przecież znajomkom trzeba kurwa pomagać, durne, naiwne łosie), złożyliśmy mu wizytę. Tak po prawdzie wizytę złożyła mu MałaŻonka, bo ja spędzałem czas gdzieś na tych obrazkach powyżej. I zastała środek imprezy, co to przecież nie ma się co dziwić, bo jak inaczej długi majowy weekend spędzać? W robocie?
Wkurwieni mocarnie zaczęliśmy szukać ekipantów, którzy mogli by nam remont zrobić. Robimy w tej branży tyle lat, więc znamy tych ekip tyle, a do tego dobrych, że co to będzie za problem. No więc co to był za problem będzie wiedział tylko ten, kto w maju szuka dobrej, powtarzam, DOBREJ ekipy na już. Buhaha. Najwcześniej koniec września moi drodzy, może Was wcisnę.
Był to nie powiem, moment mojego załamania się.
Nie chciało mi się wierzyć, że koleś, który dostaje od nas od jakiś 7, może 8 lat robotę, i to z gatunku takiej tłuściutkiej typu cały dom, całe mieszkanie, nie jakieś tak popierdółki w stylu “pogładź pan ściany, a pomaluję se sam, bo taniej”. Koleś, który właściwie nie musi się od lat troszczyć o pozyskiwanie klientów (teraz budowlańcom klienci z ręki jedzą, ale te parę lat temu nie było im tak słodko). I to takich, którzy mu zapłacą bez wielkiego krzywienia się 15K PLN za remont łazienki, wróć, za ROBOCIZNĘ podczas remontu łazienki. Bo z polecenia od pani architekt. A że pani architekt jest najlepszym projektantem wnętrz, jakiego znam, co widzą i klienci, to pewnie i ekipantów ma najlepszych. Ergo – warto płacić, bo będzie picuś glancuś i mucha nie siada, bo się boi.
Nie chciało mi się wierzyć, że taki koleś najnormalniej w świecie nas dyma w dupę, bo to nie kwestia tego, że tak zarobiony, tylko ma tak wyjebane.
Odbyła się wtedy poważna rozmowa. Nie wiem, czy to kwestia stężenia kurew, gróźb czy próśb, względnie uroku osobistego MałęjŻonki, ale Pankracy znowu dał słowo, że za chwilę przyśle nam kogoś na budowę, żeby jakoś ten remont ruszył do przodu.
I tym razem, dla odmiany, słowa dotrzymał i przysłał nam elektryka, gościa od regipsów, od kafli i hydraulika.
Pełni nadziei wreszcie spojrzeliśmy w przyszłość, bo skoro już na obiekcie pojawili się jacyś fachowcy, to już uszami duszy słyszeliśmy ten szelest i ten brzęk mamony z wynajmu.
Co się mogło nie udać?
O kurwa, a od czego by tu zacząć…
PS. Gdyby naszła Cię ochota na poczytanie poprzednich części opowieści spod znaku zmagań z kaflem, panelem i płytą regipsową, to podrzucam linki:
– ⇒część pierwsza o kupnie mieszkania;
– ⇒część druga o pracach przedremontowych, czyli o burzeniu ścian.
Fot: depositphotos, autor: coolfonk