Jeszcze dzień, wyjdę stąd, rzucę bagnet, rzucę broń – czyli kończy się ma przygoda z wojskiem.

 

Dzi­siaj, pro­szę Wiel­ce Sza­now­ne­go Pań­stwa, zakoń­czy­my opo­wieść o tym, jak Woj­sko Pol­skie chcia­ło mnie wcie­lić w swo­je sze­re­gi. Mnie, przy­szłą gwiaz­dę blą­gos­fe­ry oraz wscho­dzą­cy talent pro­jek­to­wa­nia wnętrz ze wska­za­niem na kuch­nie przy­pad­kiem tyl­ko zaplą­ta­ny w stu­dia infor­ma­tycz­ne, z któ­rych to stu­diów mnie skre­ślo­no z powo­du nie­za­do­wa­la­ją­cych postę­pów w nauce, a tak napraw­dę za spra­wą pew­ne­go wykła­dow­cy z pro­ble­ma­mi oso­bi­sty­mi, któ­re to pro­ble­my roz­ła­do­wy­wał sobie na bied­nych stu­den­tach pierw­sze­go roku uwa­la­jąc tegoż roku poło­wę. Mnie, któ­ry prze­ko­pał się naj­pierw przez pokręt­ne prze­pi­sy o pobo­rze do zasad­ni­czej służ­by woj­sko­wej, a potem przez wła­sne poskrę­ca­ne zwo­je mózgo­we żeby wymy­ślić, jak to zro­bić, żeby mnie nie wzię­li do woj­ska.

Kur­na, mnie?!?! Boha­te­ra?!?! Prądem?!?!

 

NEVER!!

Poprzed­ni odci­nek tego sto­ry zakoń­czył się moją genial­ną myślą i rów­nie genial­nym pla­nem na to, jak tu się od woja wymi­gać pomi­mo tego, że mam wszyst­ko na miej­scu, zbu­do­wa­ny jestem jak mło­dy bóg bez tej otocz­ki nad­wag powa­gi i dostoj­no­ści, jakiej się doro­bi­łem przez następ­ne 20 lat nie­zdro­we­go żar­cia, byłem zdro­wy na cie­le oraz mniej wię­cej na na umy­śle, bo u mnie to nigdy nic nie wia­do­mo, zorien­to­wa­ny zde­cy­do­wa­nie w stro­nę płci pięk­niej­szej i bez prze­szło­ści zwią­za­nej z pol­skim sys­te­mem peni­ten­cjar­nym. Ide­al­ny kur­na kan­dy­dat do bie­ga­nia po poli­go­nie w twa­rzo­wym wdzian­ku kolo­ru kha­ki i z kara­bin­kiem auto­ma­tycz­nym kbk AK-47 zna­nym potocz­nie jako kałach. Nie zapo­mi­naj­my też o czysz­cze­niu kibli szczo­tecz­ką do zębów i pra­so­wa­niu wozu taboretem.

Na całe szczę­ście oka­za­ło się, że nie ma tego złe­go, co by na dobre nie wyszło i z pomo­cą przy­szedł mi mój wzrok spi­to­lo­ny czy­ta­niem ksią­żek po nocach przy kiep­skim świe­tle (damn you dr Dolit­tle!). I teraz nie pamię­tam dokłąd­nie, ale do woj­ska nie bra­li chy­ba od ‑6,5 diop­trii na każ­de oko albo ‑5,5. W każ­dym razie ja mia­łem o te pół diop­trii za mało, ale może mi się przez te całe stu­dia pogor­szył wzrok, co jakiś prze­mi­ły oku­li­sta zechce wpi­sać na ofi­cjal­nym kwicie?

Tym­cza­sem przy­szła dru­ga poło­wa grud­nia, a w niej Boże Naro­dze­nie i czas na reali­za­cję moje­go Genial­ne­go Wiel­kie­go Pla­nu Uzy­ska­nia Zaświad­cze­nia, któ­re oca­li mnie przed zało­że­niem gustow­nych brą­zo­wych opi­na­czy oraz mun­du­ru. Przy­je­cha­łem do domu i posze­dłem do przy­chod­ni w celu zakle­pa­nia sobie wizy­ty u dok­to­ra od oczów. I tu się poja­wi­ła kom­pli­ka­cja Wiel­kie­go Pla­nu numer jeden.

 

W moim rodzinnym Hrubieszowie nie było wtedy okulisty!

Serio, kur­na. Ta wiel­ka metro­po­lia, któ­ra kil­ka­na­ście lat póź­niej zna­la­zła się na zaszczyt­nej liście New­swe­eka z mia­sta­mi umie­ra­ją­cy­mi dogo­ry­wa­ła już wte­dy – jak widać nie było komu ją leczyć. No dobra, wdra­ża­my Awa­ryj­ny Plan B – sko­ro nie ma w przy­chod­ni oku­li­sty, to poszu­ka­my sobie kogoś, do kogo zapi­sze­my się na wizy­tę pry­wat­ną. Lepiej odża­ło­wać te parę zło­tych, niż naba­wić się mili­tar­nej trau­my na resz­tę życia, nie?

A musi­cie wie­dzieć, że nie były to cza­sy wszech­obec­ne­go inter­ne­tu oraz tele­fo­nów komór­ko­wych do nie­go pod­pię­tych, któ­re to zja­wi­ska uła­twia­ły i szu­ka­nie, i kon­takt z panem dok­to­rem. O nie, takie fana­be­rie poja­wi­ły się naście lat póź­niej. W tych ciem­nych cza­sach kupo­wa­ło się gaze­tę, albo zaglą­da­ło do PAPIEROWEJ książ­ki tele­fo­nicz­nej i szu­ka­ło tam, wer­tu­jąc stro­ny wyglą­da­ją­ce jak wytwo­rzo­ne ze zuży­te­go papie­ru toa­le­to­we­go. Dzwo­nić moż­na było z domu, jeśli ktoś miał tele­fon oczy­wi­ście, bo świe­ża demo­kra­cja dopie­ro się budzi­ła i Tele­ko­mu­ni­ka­cja Pol­ska rów­nież, więc tele­fon mie­li nie­licz­ni. Twar­dzie­le dzwo­ni­li z budek tele­fo­nicz­nych, a uwierz­cie mi, że dużo praw­dy jest w twier­dze­niu kie­dyś to były praw­dzi­we zimy, nie to, co teraz.

I tu się poja­wi­ła kom­pli­ka­cja Wiel­kie­go Pla­nu numer dwa – oku­li­sty przyj­mu­ją­ce­go pry­wat­nie też w Hru­bie­szo­wie nie było na sta­łe. Był jeden, któ­ry dojeż­dżał raz w tygo­dniu bodaj­że z woje­wódz­kie­go wte­dy mia­sta Zamo­ścia. Oczy­wi­ście pew­ne rze­czy pozo­sta­ją nie­zmien­ne i ten­że pan dok­tor nie miał zamia­ru psuć sobie całe­go grud­nia pra­cą zdal­ną, bo prze­cież Świę­ta za pasem. Gabi­net więc pry­wat­ny zamknię­ty był od począt­ku grud­nia do poło­wy stycznia.

 

Ale był okulista w wojewódzkim mieście Zamość.

Nad­szedł czas na Awa­ryj­ny Plan C – pod przy­kryw­ką wizy­ty u przy­szłej Małej­Żon­ki i przed­świą­tecz­nej pomo­cy Teścio­wej (pamię­taj­cie dzie­ci, punk­ty dodat­nie u Teścio­wej to spra­wa nie­oce­nio­na) przy lepie­niu uszek (cate­rin­gów tez jesz­cze wte­dy nie było) wbi­łem do woje­wódz­kie­go mia­sta Zamo­ścia i wyszu­kaw­szy w papie­ro­wej książ­ce namia­ry na pry­wat­ne gabi­ne­ty oraz obdzwo­niw­szy ich kil­ka celem pozna­nia pla­nów urlo­po­wo-świą­tecz­nych wła­ści­cie­li tych­że wyty­po­wa­łem jeden, gdzie pani dok­tór od oczów przyjmowała.

O wyzna­czo­nej porze sta­wi­łem się ja kar­nie pod gabi­ne­tem, zosta­łem grzecz­nie zapro­szo­ny do środ­ka, ska­so­wa­ny na wstę­pie za wizy­tę i dopie­ro mogłem poopo­wia­dać, co mnie boli. Pani dok­tor w kolo­rze blond tak się wzru­szy­ła wizją bied­ne­go mło­de­go czło­wie­ka skrzyw­dzo­ne­go przez bez­dusz­ny sys­tem pol­skiej edu­ka­cji wyż­szej, po któ­ry dodat­ko­wo wycią­ga łapy bez­dusz­ny sys­tem pol­skiej służ­by woj­sko­wej, że drża­ły jej ręce oraz głos, kie­dy nakła­da­ła mi na gło­wę to takie śmiesz­ne coś do spraw­dza­nia widze­nia (kom­pu­te­ro­we­go bada­nia wte­dy też jesz­cze nie było) i deli­kat­nie prze­pro­wa­dza­ła badanie.

Drżą­ca pani dok­tor po skoń­cze­niu bada­nia stwier­dzi­ła, że nie pamię­ta nie­ste­ty, czy moja wada się kwa­li­fi­ku­je do zwol­nie­nia od służ­by, czy nie. Kurwa.

Nad­szedł czas na Awa­ryj­ny Plan D:

– No i co Pani Dok­tor my może­my na to pora­dzić? Gdzie to moż­na sprawdzić?

A ona ma u sie­bie w przy­chod­ni taką wiel­ką księ­gę, gdzie to jest napi­sa­ne ze wszyst­ki­mi para­gra­fa­mi, przy­pi­sa­mi i prze­pi­sa­mi. No i trze­ba by się do tej przy­chod­ni zare­je­stro­wać na wizy­tę i ona zro­bi za dar­mo dokład­nie to samo, za co przed chwi­lą wzię­ła pie­nią­dze, ale za to będzie mogła zaj­rzeć do tej księ­gi i wyni­ki zwe­ry­fi­ko­wać oraz wysta­wić sto­sow­ne zaświad­cze­nie, jeśli tako­we oczy­wi­ście będzie mi się nale­ża­ło z racji mojej śle­po­ty naby­tej przy czy­ta­niu ksią­żek po nocach przy kiep­skim świe­tle (damn you dr Dolittle!).

- Nawet to w sumie lepiej, bo na komi­sji lekar­skiej w WKU mogą krzy­wo patrzeć na kwit z pie­cząt­ką pry­wat­ną, zamiast z taką pań­stwo­wą. Bo wie pan jak to jest… (taka pau­za wymowna)

I tu mamy kolej­ną rzecz, któ­ra się przez lata nie zmie­ni­ła – jeśli ja myśla­łem, że tak jakoś w dru­giej poło­wie grud­nia zare­je­stru­ję się na wizy­tę w przy­chod­ni tak jakoś wcze­śniej, niż na czer­wiec, to wyka­za­łem się dzie­cin­ną wręcz naiw­no­ścią, co prze­ka­za­ła mi Pani Dok­tor śmie­jąc się per­li­ście i z tego śmie­chu falu­jąc dorod­ną piersią.

Nad­szedł czas na Awa­ryj­ny Plan E:

- Pani Dok­tor, a jak to wyglą­da, jak ja JUŻ JESTEM Pani pacjen­tem prze­cież? Nie potrze­bu­ję np. pil­nych kon­sul­ta­cji? Takich na już, bo coś mi się z ocza­mi dzie­je, a Pani jest tak dosko­na­łym spe­cja­li­stą, że pora­dzi coś w try miga, bo tu prze­cież Boże Naro­dze­nie za pasem i jak przez przy­pa­dek zamiast kar­pia zjem w Wigi­lię szyn­kę, to do nie­ba nie pój­dę… (taka pau­za wymowna)

No to przed Świę­ta­mi się nie dało, bo Ona tez prze­cież musi uśmier­cić kar­pia i uszka pole­pić (cate­rin­gów tez jesz­cze wte­dy nie było), ale tak pod koniec stycz­nia może się uda, wcze­śniej ni cho­in­ki, że tak pozo­sta­nę w kli­ma­tach. No faj­nie, tyl­ko wte­dy ja już będę po komi­sji lekar­skiej WKU i wte­dy będzie już dla mnie bied­ne­go mło­de­go czło­wie­ka za póź­no, bo mnie woj­sko zacią­gnie w swe sze­re­gi łamiąc mi życie i mar­nu­jąc przyszłość.

Nie powiem, Pani Dok­tor się chwil­kę zatro­ska­ła, podu­ma­ła, po czym stwier­dzi­ła, że wci­śnie mnie gdzieś pomię­dzy Bożym Naro­dze­niem a Syl­we­strem, żebym nie musiał dodat­ko­wo z zie­mi dol­no­ślą­skiej tłuc się 13h w jed­ną stro­nę dycha­wicz­nym pocią­giem. Wziął­bym Ją i uca­ło­wał, ale po pierw­sze i naj­waż­niej­sze, byłem już wte­dy w poważ­nym związ­ku z przy­szłą Małą­Żon­ką, a po dru­gie wie­ko­wo się moc­no nie zgry­wa­li­śmy, poko­le­nio­wo wręcz, choć to podob­no prze­szko­da jedy­nie umowna.

 

I to w przychodni!

O wyzna­czo­nej porze sta­wi­łem się ja kar­nie pod gabi­ne­tem, tym razem w przy­chod­ni, gdzie zosta­łem zapro­szo­ny już dużo mniej grzecz­nie. Serio, dla­cze­go “Dzień dobry, pan z 17:00? Bar­dzo ser­decz­nie zapra­szam do środ­ka” zosta­ło zamie­nio­ne na “No niech wcho­dzi i nie stoi tak jak kołek”? Może to wpływ wszech­obec­ne­go bólu i cier­pie­nia pol­skiej służ­by zdro­wia tak leka­rzom prze­sta­wia podej­ście do pacjenta?

Bada­nie zosta­ło wyko­na­ne dużo mniej drżą­co i deli­kat­nie, a wynik w wiel­kiej księ­dze spraw­dzo­ny poka­zał, że mi bra­ku­je ćwierć diop­trii, ale tyl­ko na jed­nym oku, bo dru­gie było tak śle­pe, jak trze­ba. Już dużo mniej miła i sko­ra do współ­pra­cy Pani Dok­tor stwier­dzi­ła, że nie będzie sobie utrud­niać życia, a mnie lecze­nia oku­li­stycz­ne­go i wysta­wi­ła mi zaświad­cze­nie o jed­na­ko­wej wadzie na obo­je ocząt, bo na tym sprzę­cie w przy­chod­ni to bada­nie wycho­dzi bar­dzo nie­do­kład­ne. Cokol­wiek to zna­czy i czy w ogó­le coś znaczy.

Dosta­łem cen­ny kwit z cen­ną pie­cząt­ką i cen­ną dia­gno­zą, podzię­ko­wa­łem naj­mi­lej jak potra­fię Pani Dok­tor, któ­ra na moment wypięk­nia­ła i wyglą­da tak, jak w pry­wat­nym gabi­ne­cie – taki wie­cie, lekarz fron­tem do pacjen­ta, zamiast dupą czy wycią­gnię­ta łapą. Trwa­ło to uła­mek sekun­dy, bo za chwi­lę wrza­snę­ła NASTĘPNY!! i spra­wy się poukła­da­ły w zna­nym nam wszech­świe­cie tak, jak to było do tej pory.

W spo­ko­ju sumie­nia poje­cha­łem zno­wu do Wro­cła­wia zgłę­biać cen­ną wie­dzę infor­ma­tycz­ną pomi­mo tego, że nie figu­ro­wa­łem na liście stu­den­tów do tej czyn­no­ści upoważnionych.

 

Nadszedł styczniowy dzień wyjazdu na badania

Komi­sja swo­je posie­dze­nia odby­wa­ła o godzi­nie 8:00 rano w woje­wódz­kim mie­ście Lublin, dokąd dotar­łem pocią­giem z woje­wódz­kie­go mia­sta Wro­cła­wia, tro­chę tyl­ko śpiąc, bo nie wie­dzieć cze­mu w tam­tych strasz­nych cza­sach PKP jesz­cze nie ogar­nę­ło tak pro­stej rze­czy, jak wygod­ne sie­dze­nia i prze­dzia­ły 6‑osobowe, więc było cia­sno, dusz­no (bo nie ogar­nę­ło tez cze­goś takie­go, jak ter­mo­stat) i wysia­dłem solid­nie wymem­ła­ny. Ale pocie­szy­łem się, że im gorzej wyglą­dam, tym lepiej.

No nie bar­dzo, bo niko­go to nie obcho­dzi­ło specjalnie.

Cała komi­sja wyglą­da­ła tak: wleź­li­śmy w jakieś 40 chło­pa do nie­wiel­kiej sal­ki, gdzie sie­dzia­ło kil­ku panów w far­tu­chach lekar­skich. Kil­ku panów dało każ­de­mu kart­kę A4, gdzie było kil­ka­na­ście, albo i kil­ka­dzie­siąt malut­kich rubry­czek z wyszcze­gól­nio­ny­mi róż­ny­mi spe­cjal­no­ścia­mi medycz­ny­mi – od uro­lo­ga, przez nefro­lo­ga, kar­dio­lo­ga i jesz­cze paru innych, aż do psy­chia­try. Poza kart­ka­mi dosta­li­śmy też pole­ce­nie, żeby je zabrać i po kolei odwie­dzić wszyst­kich w nich wymie­nio­nych spe­cja­li­stów w celu prze­ba­da­nia i wbi­cia w odpo­wied­nią rubrycz­kę odpo­wied­niej pie­cząt­ki, że się deli­kwent nada­je do woja, czy też nie. I żeby zabrać ze sobą odpo­wied­nie kwi­ty, zaświad­cze­nia lekar­skie i histo­rię cho­ro­by, jeśli szczę­ścia­rze tako­we posia­da­ją. A że to woj­sko i żeby nie było bała­ga­nu, to wszy­scy razem sta­wia­my się PO KOLEI, WG KARTKI w odpo­wied­nich gabi­ne­tach. A potem z wypeł­nio­ną kart­ką A4 z powro­tem tutaj, do nas.

Kur­na, żeby w NFZ moż­na było tak do spe­cja­li­stów się dosta­wać na bada­nia bez pro­ble­mów, to by był dopie­ro ewe­ne­ment na ska­lę świa­to­wą. Ale wia­do­mo – army comes first.

Oka­za­ło się, że mój zachwyt nad woj­sko­wą orga­ni­za­cją był przed­wcze­sny, bo wyglą­da­ło to tak: wbi­ja­my do gabi­ne­tu, a tam lekarz się drze (żeby wszy­scy sły­sze­li, tak­że ci na kory­ta­rzu, bo gabi­net nie­wiel­ki), że jak ktoś ma jakieś kwi­ty, to niech wbi­ja na wizy­tę, resz­ta zło­żyć kart­ki na biur­ku, wypad na kory­tarz i waro­wać pod drzwia­mi, aż oddam wszyst­kie kwi­ty pod­bi­te. I tak przed każ­dym gabi­ne­tem aż do momen­tu, kie­dy zała­pa­li­śmy, że trze­ba te kwi­ty zebrać, poło­żyć na biur­ku i zaosz­czę­dzić leka­rzo­wi w środ­ku strun gło­so­wych a nam czasu.

I wresz­cie nad­szedł gabi­net oku­li­stycz­ny, a tam babin­ka taka, że nie zgry­wa­li­śmy się wie­ko­wo co naj­mniej o dwa poko­le­nia. Faj­nie myślę sobie, sama led­wie widzi, to i nie będzie w moje oczę­ta zaglą­dać zbyt wni­kli­wie, ani w kwi­ty, bo jed­nak te ćwierć diop­trii mnie męczy­ło. A tu nie­spo­dzian­ka. Do tego lek­ko niemiła.Wzięła moje zaświad­cze­nie, zer­k­nę­ła na nie, potem kaza­ła mi zdjąć oku­la­ry, popa­trzy­ła przez nie pod świa­tło i zaczę­ła mi się przy­glą­dać. A potem zagaiła.

- Stu­dent?
– Tak. Zna­czy pra­wie, bo na chwi­lę mnie wywa­li­li [tu histo­ria już Wam zna­na czło­wie­ka od logi­ki dla infor­ma­ty­ków]. Ale jak się oka­że, że nie idę do woj­ska i zali­czę semestr zimo­wy, a już mam zali­czo­ny pra­wie do poło­wy w ter­mi­nach zero­wych, mogę nawet poka­zać indeks, bo mam w ple­ca­ku, to mam już zała­twio­ne przy­ję­cie z powro­tem od nowe­go seme­stru. Tyl­ko, że cią­gle to woj­sko i w sumie tego się boję, jak to będzie w tym woj­sku, bo ja…
- A co ty dziec­ko studiujesz?
– Infor­ma­ty­kę i Zarzą­dza­nie we Wro­cła­wiu, na Politechnice.
- A tu pisze, że z Hru­bie­szo­wa jesteś, co cię tak zagna­ło do Wrocławia?
– Bo to jed­na z naj­lep­szych uczel­ni w Pol­sce, a infor­ma­ty­ka to chy­ba nauka przy­szło­ści, więc dobrze jest się jej uczyć od najlepszych.
- Mój wnu­czek się wybie­ra stu­dio­wać infor­ma­ty­kę, war­to do tego Wrocławia?
– No pew­nie [tu dłu­ga i nie­praw­dzi­wa lista zalet mojej uczelni].

Pani Dok­tor poki­wa­ła gło­wą, poobra­ca­ła w pal­cach moje zaświad­cze­nie, a potem zapro­wa­dzi­ła mnie do jakie­goś ciem­ne­go poko­ju, gdzie zapu­ści­ła mi jakieś dziw­ne kro­ple, po któ­rych powie­dzia­ła, że będę miał odczu­cie “drew­nia­nych oczu”, coś tam mi do tych oczu przy­ło­ży­ła, czymś tam poświe­ci­ła, a na koniec posa­dzi­ła mnie z tymi drew­nia­ny­mi ocza­mi przed swo­im biur­kiem i zno­wu zaczę­ła mi się przyglądać.

Nie powiem, żebym zacho­wał kamien­ną twarz i nerw sta­lo­wy, bo prze­cież rok w woju to rok zje­ba­ny i nie wia­do­mo, czy potem z przy­ję­ciem na uczel­nię będzie tak hop siup. Jak mi każą zda­wać ponow­nie egza­mi­ny, to mam następ­ny rok w ple­cy, bo gania­jąc z kała­chem i OP‑1 na ple­cach raczej nie będę na bie­żą­co z ana­li­zą mate­ma­tycz­ną czy alge­brą linio­wą i do egza­mi­nów się nie przy­go­tu­ję. I tak sie­dzi­my te kil­ka­na­ście sekund w ciszy, w przy­ga­szo­nym świe­tle, a atmos­fe­ra to się zro­bi­ła tak gęsta, że nożem moż­na było kro­ić. Albo bagne­tem, tym odcze­pio­nym od kałacha.

W koń­cu wie­ko­wa już Pani Dok­tor poki­wa­ła gło­wą, uśmiech­nę­ła się do mnie, coś mruk­nę­ła w sty­lu “Pójdź, dzie­cię! Ja cię uczyć każę!”, coś nama­za­ła na świst­ku, przy­wa­li­ła pie­cząt­kę jed­ną, dru­gą i trze­cią, i z pogod­nym Nic się nie martw kaza­ła mi sobie iść, bo ma jesz­cze dużo roboty.

Ana­li­za gra­fo­lo­gicz­na wyka­za­ła, że ni cho­le­ry nie potra­fię roz­czy­tać tego, co było napi­sa­ne, więc cią­gle z duszą na ramie­niu cze­ka­łem, aż ta taka pierw­sza i naj­waż­niej­sza komi­sja mnie zawe­zwie przed swe suro­we obli­cze. Obli­cze komi­sji mnie zawe­zwa­ło, popa­trzy­ło w kwi­tek, popa­trzy­ło na zaświad­cze­nie, popa­trzy­ło po sobie, potem popa­trzy­ło na mnie i zakomunikowało:

- Śle­pych do woj­ska nie bio­rą. Kate­go­ria D – nie­zdol­ny do czyn­nej służ­by woj­sko­wej w cza­sie poko­ju i prze­nie­sio­ny do rezerwy. 

Mat­ko, jaka ulga, wła­śnie skoń­czy­ła się moja przy­go­da z woj­skiem, zanim się na dobre zaczęła.

Teraz tyl­ko trze­ba było skoń­czyć studia.

Ale o tym kie­dy indziej.

 

 

 

 

Fot: depo­sit­pho­tos, autor: Elnur_

 


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close