Jaskinia Phraya Nakhon – co zobaczyć w Tajlandii?

 

♫ Za oknem zawie­ru­cha, z szy­bą wal­czy mucha, przy komin­ku drze­mie pies ♫

For­ma­cja Nie­ży­wych Scha­buff jak­by w swo­jej pio­sen­ce wywró­ży­ła dzi­siej­sza pogo­dę, bo pizga złem za oknem, ino szy­by dzwo­nią. Sła­ba to dla mnie wróż­ba, bo cią­gle jesz­cze nie ode­bra­łem swo­jej nagro­dy pod tytu­łem ⇒week­end w Mini Coope­rze, któ­ry wygra­łem u Mag­dy, sze­fo­wej Kry­ty­ki Kuli­nar­nej.

Lipiec spę­dzi­łem wykań­cza­jąc sie­bie i ⇒miesz­ka­nie na wyna­jem, sier­pień spę­dzi­łem ⇒w szpi­ta­lu, wrze­sień jak spę­dza każ­dy rodzic dziec­ka szkol­ne­go to chy­ba nie muszę mówić, a w paź­dzier­ni­ku pogo­da się lek­ko spier­man­do­li­ła i skoń­czy­ło się ruma­ko­wa­nie. Może jesz­cze gdzieś w listo­pa­dzie wysko­czę, żeby to MINI wyko­rzy­stać, ale nie­ste­ty pogo­da na pew­no będzie do dupy, ze wska­za­niem na dupę czar­ną i głęboką.

Macie jakiś pomysł, co może w środ­ku syfia­stej jesie­ni wyglą­dać mało syficz­nie? Odwdzię­czam się w lajkach.

I dla­te­go powspo­mi­nam sobie cie­płe kra­je. A kon­kret­niej Taj­lan­dię, bo to już pra­wie dwa lata minę­ły od mojej wypra­wy uro­dzi­no­wej na okrą­głe 40. uro­dzi­ny. A kon­kret­niej chciał­bym Wam miej­sce magicz­ne z zajaw­ki, któ­re być może wła­śnie ze zdjęć koja­rzy­cie, ale pew­nie nie bar­dzo wie­cie, jak się nazy­wa i czy war­to tam się wybrać.

 

Nazywa się ono Phraya Nakhon, jest jaskinią i to doskonała odpowiedź na pytanie “co zobaczyć w Tajlandii?”.

Jaski­nia owa znaj­du­je się w Par­ku Naro­do­wym Khao Sam Roi Yot, jakieś 50 kilo­me­trów od Hua Hin, w któ­rym sta­cjo­no­wa­li­śmy. Nie przej­muj­cie się, że nie zapa­mię­ta­cie nazwy – lokal­som wystar­czy poka­zać zdjąt­ko z jaski­nią i od razu wie­dzą, o co cho. BTW – pole­cam tego kole­sia ze zdję­cia. Zna­leź­li­śmy go jak to zwy­kle bywa przy­pad­kiem i jak zwy­kle u mnie lek­ko na przy­pa­le – jeśli nie chce Ci się czy­tać, to zjedź aka­pit niżej, ale to dosyć zabaw­ne jest, więc warto.

Phraya Nakhon

Mr. ARD jest faj­ny. Mr. ARD jest nie­dro­gi. Me. ARD ma tak wyba­je­rzo­ne­go busa, że czu­łem się jak arab­ski szejk.

Na wyciecz­ce byłem takiej, że wylą­do­wa­li­śmy w Bang­ko­ku, pozwie­dza­li­śmy sobie to i tam­to, a potem nas wywieź­li nad morze i zosta­wi­li na tydzień w Hua Hin. Pierw­sze­go dnia rzu­ci­łem się z ręcz­ni­kiem na pla­żę, wyna­ją­łem sobie w piź­dziec wygod­ny leżak za całe 20 bah­tów (czy­li jakieś 2 zł) i zaczą­łem zaży­wać wywcza­su, bo za nic­nie­ro­bie­niem tęsk­ni­łem naj­bar­dziej. Po mniej wię­cej godzi­nie zaczę­ło mi się nudzić.

phraya nakhon cave

Z nudów czło­wiek robi róż­ne dziw­ne rze­czy, np. rysu­je coś na pia­sku tyl­ko po to, żeby potem nagrać, jak fale to roz­my­wa­ją.
I tak w kółko.

 

W poło­wie trze­ciej godzi­ny leże­nia stwier­dzi­łem, że mam dość i dosta­ję wści­ku maci­cy, więc czas się gdzieś powłó­czyć. Po prze­wę­dro­wa­niu jakiś kil­ku ład­nych kilo­me­trów lek­ko slam­so­wa­ty­mi ulicz­ka­mi Hua Hin zna­leź­li­śmy się w samy środ­ku japier­do­lę­nie­wiemg­dzie­je­stem, z któ­re­go już mie­li­śmy ogrom­ną chęć wyje­chać, ale nigdzie dooko­ła nie było ani tuk­tu­ków, ani takich dziw­nych ni to busi­ków, ni to odpu­sto­wych wozów drabiniastych.

phraya nakhon

To taki taj­ski odpo­wied­nik nasze­go MPK.

Poza jed­nym zapar­ko­wa­nym w cie­niu z chra­pią­cym Tajem na pace. Koleś wyglą­dał, jak­by ktoś z fil­mów Papry­ka Vege wycią­gnął Oświe­ciń­skie­go, tro­chę go opa­lił, dał ze dwa razy w pysk, żeby zro­bić solid­nie sko­śne oczy i lek­ko spłasz­czo­ny nos. Zna­czy jesz­cze bar­dziej, niż ma nor­mal­nie. Gdy­by te jego wszyst­kie łań­cu­chy nało­żyć na opo­nę, to na pew­no zaczę­ła­by rapo­wać. Aż strach gościa obu­dzić, bo jesz­cze wycią­gnie zza pazu­chy macze­tę i zro­bi buru­ru albo odstrze­li mi łeb ze scho­wa­ne­go za paskiem shot­gu­na. I tak byśmy sta­li jak te męskie peni­sy na wese­lu w palą­cym słoń­cu, gdy­by nie oczy­wi­ście kto stwier­dził, że gościa obu­dzi? Zgadliście.

Gość oka­zał się bar­dzo miły, znał w mia­rę komu­ni­ka­tyw­nie angiel­ski, moc­no się nie tar­go­wał, za ile nas odwieźć do hote­lu, ale naj­cie­kaw­sze dopie­ro mia­ło nastą­pić. Sko­ro już mi się z kole­siem faj­nie gada­ło i zda­wał się nie nasta­wać na mój tele­fon, port­fel oraz wia­nek towa­rzy­szą­cych nam dziew­czyn, zaczą­łem go wypy­ty­wać o te wszyst­kie wyciecz­ki, któ­re ma wydru­ko­wa­ne na pola­mi­no­wa­nej płach­cie. I wie­cie, co? Że chęt­nie, że poje­dzie­my, że nawet nie­dro­go. Do tego stop­nia nie­dro­go, że za 7–8 osób pła­ci­li­śmy mniej, niż za oso­bę u rezy­dent­ki jadąc w to samo miejsce.

Pod hote­lem usta­li­li­śmy ter­min, klep­nę­li­śmy cenę i na dru­gi dzień zaraz po śnia­da­niu wyle­gli­śmy przed hotel i cze­ka­my na nasze­go touro­pe­ra­to­ra. Punk­tu­al­nie co do minu­ty pod­jeż­dża pod hotel jakiś wypa­sio­ny w kosmos busik ze zło­ty­mi klam­ka­mi i tylo­ma halo­ge­na­mi na dachu, że jak­by je wszyst­kie zaświe­cić to by się sta­cja orbi­tal­na Mir pomy­li­ła, że to zna­ki z Zie­mi. Wysia­da z nie­go jakiś inny Taj, tro­chę mniej podob­ny do gan­gu­sa, ale też z kil­ko­ma łań­cu­cha­mi na szyi i pyta nas, czy to my cze­ka­my na wyciecz­kę do Jaski­nii Phraya Nakhon. Musie­li­śmy mieć strasz­nie głu­pie miny, bo ocze­ki­wa­li­śmy busi­ka wykle­pa­ne­go z przy­stan­ku i kio­sku ruchu, któ­rym to jecha­li­śmy dzień wcze­śniej, a tym­cza­sem pod­je­cha­ła fura żyw­cem wzię­ta z Pimp My Ride. Oka­za­ło się, że miło­śni­cy zło­ta i łań­cu­chów są kuzy­na­mi i razem pro­wa­dzą interesy.

Chciał jakąś zalicz­kę, ale powie­dzia­łem, że niech spa­da, nie taka była umo­wa. Przy­jął to na luzie, zapro­sił nas do środ­ka, zablo­ko­wał drzwi, wycią­gnął obrzy­na i wymie­rzył mi pro­sto w gło­wę. Dobra, żar­tu­ję – stwier­dził, że deal is deal a ja jestem good looking, więc zapa­ko­wa­li­śmy się na skó­rza­ne sie­dze­nia z pod­ło­kiet­ni­ka­mi i pod­nóż­kiem na stru­dzo­ne san­da­ły, po czym łaska­wie dali­śmy się powieźć na pla­żę Bang PO, gdzie przy­wi­tał nas wytwór lokal­ne­go prze­my­słu złot­ni­czo-jubi­ler­skie­go. I skąd moż­na się dostać do jaskiń.

phraya nakhon

W Bang PO zasa­da szla­chet­ne­go mini­ma­li­zmu jakoś nie obowiązuje.

A dostać się moż­na na dwa spo­so­by – albo sobie wyna­jąć łód­kę i nią dopły­nąć do pla­ży Laem Sala, skąd wystar­czy wspiąć się kil­ka­set metrów, albo wybrać opcję ambit­niej­szą i zamiast wygod­nie łódecz­ką, dostać się na Laem Sala poko­nu­jąc wcze­śniej solid­ną górę i potem dopie­ro zno­wu wspiąć się kil­ka­set metrów. Wybra­li­śmy bram­kę nr 2 i choć było cięż­ko, to nie żału­ję, bo wido­ki były przezacne.

 

phraya nakon cave

Taką to dróż­ką lek­ko eks­tre­mal­ną wspi­na­li­śmy się…

phraya nakon cave

…i wspi­na­li­śmy się…

phraya nakhon

…cza­sem los rzu­cał nam kło­dy gła­zy pod nogi…

phraya nakhon

…ale widok wszyst­ko wynagradzał…

phraya nakhon

Przy wej­ściu na górę widok na pla­żę Bang PO

A przy scho­dze­niu z góry widok na pla­żę Laem Sala

 

Pogo­da była mało pla­żo­wa, i choć prze­gią­łem bar­dzo z fil­tra­mi, to może­cie sobie popa­trzeć, jak bar­dzo było chmur­no i nie­ko­niecz­nie wakacyjnie.

phraya nakhon

Fil­try HDR cza­sa­mi dają cie­ka­wy efek­ty – było pochmur­no, ale nie aż tak depresyjnie.

phraya nakhon

Fla­ming to czy jaki inny mara­but we wodzie brodzi?

phraya nakhon

Dooko­ła palem­ki, jak na raj­skiej plaży

phraya nakhon

Zgu­bić się nie zgu­bi­my, bo strza­łecz­ki pro­wa­dza jak po sznurku

phraya nakhon

Aż wresz­cie docie­ra­my do miej­sca, skąd wyda­je się już bli­sko. “Wyda­je się” to bar­dzo dobre słowo.

phraya nakhon

Bo dopie­ro zaczę­ła się wspi­nacz­ka przez takie wertepy…

phraya nakhon

I przez tak wiel­kie i malow­ni­cze jaskinie…

phraya nakhon

…gdzie wręcz rosną lasy wewnątrz ogrom­nych for­ma­cji skalnych…

phraya nakhon

…aż wresz­cie przed ocza­mi otwie­ra się widok napraw­dę zapie­ra­ją­cy dech w piersiach…

 

W ogrom­nej jaski­ni, przez zapad­nię­te skle­pie­nie któ­rej wpa­da­ją do środ­ka pro­mie­nie słoń­ca, stoi czer­wo­no-zło­ty pawi­lon o nazwie Khu­ha Kha­ru­ehat Pavi­lion, coś w rodza­ju nie­wiel­kiej świą­ty­ni, któ­ra zosta­ła wybu­do­wa­na na życze­nie Kró­la Ramy V, po jego wizy­cie w jaski­ni w 1890 roku. Nie­wie­le mnie w życiu rusza, ale ten widok ma w sobie coś niesamowitego.

phraya nakhon

Podob­no naj­pięk­niej­szy efekt jest wte­dy, kie­dy do jaski­ni wpa­da słoń­ce o samym poran­ku, prze­bi­ja­jąc się przez poran­ne mgieł­ki. Nie­ste­ty, my byli­śmy wcze­snym przed­po­łu­dniem – było pięk­nie, ale nie tak magicz­nie, jak podob­no bywa.

phraya nakhon

W zależ­no­ści od kąta, z jakie­go robi się zdję­cia, całość bar­wi się zło­tem, czer­wie­nią, ale też zie­le­nią czy wręcz zim­nym granatem.

phraya nakhon

Zja­wi­sko­we, nie? Cięż­ko jest na zdję­ciach oddać w peł­ni uro­dę tego miejsca.

phraya nakhon

A wie­cie, co jest w tym wszyst­kim najfajniejsze?

phraya nakhon

Że teraz trze­ba z tej jaski­ni wró­cić do nasze­go busika…

 

Jeśli kie­dyś będzie­cie w Taj­lan­dii i w oko­li­cach Hua Hin, to koniecz­nie odwiedź­cie jaski­nię Phraya Nakhon, bo wra­że­nia z niej wynie­sie­cie nie do opi­sa­nia. Pamię­taj­cie też o tym, żeby wybrać się tam w porząd­nych butach i zabrać ze sobą dużo picia, bo to nie jest spa­ce­rek, tyl­ko solid­na gór­ska wędrówka.

phraya nakhon

Pamię­taj­cie też, że to park naro­do­wy – nie śmie­ci­my i nie zacze­pia­my małpek.

 

 


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close