Trendy żywieniowe zmieniają się jak w kalejdoskopie i trudno za nimi nadążyć – jednego dnia marchewka jest cudowna i wspaniała, trzeciego jednak już nie tak bardzo, a piątego ktoś zauważa, że ciężko ją przymocować i że może lepiej jest się przerzucić na karczocha? Ale od zawsze wszystkie teorie w temacie jedzenia zgadzają się w jednym punkcie – trzeba jeść śniadania. Celowo w liczbie mnogiej, bo trzeba jeść dwa – pierwsze i drugie (odkrywcze, nie?).
Ja osobiście przez bardzo długi czas żyłem w myśl zasady, że rano wolę się wyspać, niż najeść i rozpoczynałem dzień od wielkiego kubasa kawy – co jest bardzo fajne, ale i od niczego więcej – co jest bardzo niefajne.
Specjaliści w zakresie żywienia są zgodni – nie zjedzenie śniadania (czyli pierwszego posiłku danego dnia, oznaczającego spożywanie w godzinach porannych żywności o konsystencji stałej w ilości większej niż śladowa) skutkuje skokami cukru we krwi, co w krótkim czasie prowadzi do rozdrażnienia, spadku koncentracji i zmęczenia, a na dłuższą nawet do chorób sercowo-naczyniowych czy cukrzycy.
Serio, serio. Nie ma przebacz, trzeba rano zjeść coś porządnego, bo inaczej rozdrażnieni umrzecie na zawał.
Czasy mamy takie, że nie mamy czasu.
Ano właśnie – rano gonitwa, bo praca, bo dzieci, bo szkoła, bo przedszkole, bo żłobek. Jak to życie w permanentnym biegu pogodzić z czasem potrzebnym na zjedzenie porządnego śniadania? Kiedy to śniadanie przygotować? I wreszcie kiedy zjeść, jak tu od dzwoniącego budzika to momentu “łomatko, spóźnię się” mija raptem kilka chwil?
Można sobie przygotować coś do zjedzenia dzień wcześniej, żeby rano nie tracić czasu na stanie przy garach. Ale przecież jedzonko najlepiej smakuje, kiedy jest cieplutkie i świeżo zrobione, prawda? Nie wyobrażam sobie jedzenia jajek sadzonych usmażonych dzień wcześniej – nigdy nie próbowałem, ale obstawiam, że przypominałyby w konsystencji placek silikonu do uszczelniania. W smaku pewnie też.
I dlatego najlepiej jest, kiedy śniadanie dostaniemy gotowe – ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś, life is brutal.
I tu wkracza oferta śniadaniowa restauracji KFC.
Kilka słów wyjaśnienia.
Tak, ja wiem, że KFC to sieć restauracji szybkiej obsługi. I ja wiem, że jako taka ma zarówno swoich zwolenników i przeciwników w czasach, gdy hipsterzy opanowali świat i jedzą tylko i wyłącznie naturalnie wyrośnięte i nawożone kompostem z bałkańskiej rasy krówek zielononóżek fenkuły zrywane wyłącznie bladym świtem, kiedy Eos, jutrzenka różanopalca swymi promieniami omiecie delikatnie ziemię ciągle jeszcze przykrytą kropelkami rosy. Ja wiem, że liczy się tylko fine dinning i doznania kulinarne. Ja wiem… Tylko, że nie do końca.
Bo po pierwsze na fine dinning to trzeba mieć i czas, i pieniądze – to nie są panie tanie rzeczy, choć nie dyskutuję tutaj, czy warto, czy nie warto. I raczej nie da się w naszym zabieganym świecie codziennie celebrować posiłku, bo rano po prostu trzeba się najeść, żeby mieć siły do walki o lepsze jutro #jestę_z_Mordoru.
Bo po drugie, nieprawdą jest, że kurczaki serwowane nam do jedzenia to tak naprawdę mielonka kości, skóry i piór i z kurczakiem niewiele mają wspólnego, a sałata to tak naprawdę cienki plastik koloru zielonego. To nigdy nie była mielonka – to zawsze były kawałki mięsa z kurczaka. Jeśli tak, to pokażcie mi maszynę, która wycina za każdym razem inne listki rukoli #dlahipsterów.
Bo po trzecie, własnoocznie przekonałem się, że jajka sadzone wkładane do kanapek w KFC to jajka sadzone wkładane do kanapek, a nie okrągłe placki zrobione z jakiegoś dziwnego proszku, nad którym pracował genialny chemik. A przekonałem się, bo zabrakło akurat i musiałem poczekać chwilę na dostawę i usmażenie #bezjaj.
I tak dalej, i tak dalej – w głowie przebiegało mi milion argumentów za tym, żeby nie przyjmować propozycji współpracy z KFC przy testowaniu ich oferty śniadaniowej. Ale były trzy rzeczy, które szalę przeważyły na stronę TAK.
Ja naprawdę poza weekendami nie mam czasu rano na coś więcej, niż płatki z mlekiem czy kanapkę z serem i szynką (niech ktoś zadzwoni na pogotowie, bo właśnie wszyscy czytający mnie dietetycy dostali zawału). Ja naprawdę nie uważam, że roztyję się jak ludzik Michelina, kiedy zastąpię bajglem z KFC powyższą kanapkę (ale słodzone napoje gazowane precz – KFC wybacz #szczerość). Ja naprawdę nie wierzę w to, że produkty wsadzone w kanapkę to wytwory nowoczesnego przemysłu chemicznego. W każdym razie nie bardziej, niż to, co kupujemy w sklepach. A może i mniej, bo obstawiam, że przez tę właśnie złą prasę restauracji fastfood, są one dużo mocniej kontrolowane pod względem jakości, niż większość sklepów spożywczych – muszą spełniać rygorystyczne normy na każdym etapie produkcji.
No to jedzmy z tym KFC
Po tym przydługim wstępie nadszedł czas na część główną, czyli ŻAREŁKO.
Wypróbowałem wszystko, co zawiera oferta śniadaniowa KFC i to zarówno w dostawie, jak i na miejscu. Wcinałem w restauracji stacjonarnej w galerii handlowej, jak i w tych typu drive-through. Wcinałem na słodko i na słono. A nawet karmiłem śniadaniami z KFC rodzinę. I co? Po pierwsze wszyscy żyją, a po drugie wszyscy sobie chwalili.
Ale po kolei.
Bajgiel i ciabatta – moi faworyci
Solidny kawał buły z solidnym wypełnieniem – kurczak, ser, rukola, jajko sadzone i majonez. Można sobie zawinszować dodatkowy bekon lub ser. Smaczne, świeże i sycące, choć nie będę ściemniał, że #dietycne. Jedna kanapka + kubek kawy spokojnie wystarczały mi na te 3–4 godziny do obiadu albo drugiego śniadania. Osobiście byłbym szczęśliwy, gdyby powstała wersja fit – np. z winegretem albo jakimś sosem jogurtowym zamiast majonezu i z kurczakiem z grilla #żarłbym.
Qurrito z jajkiem i bekonem, też dobre
Zawartość jak powyżej, czyli kurczak, jajko sadzone, ser żółty, bekon i nieśmiertelna rukola, ale otulone podpieczoną tortillą, a nie bułką. Jeśli w wersji standardowej za mało Wam sera czy bekonu, to można sobie dorzucić. Jedna porcja to dwa solidnej wielkości kawałki, które sycą na te kilka godzin pozostałe do kolejnego posiłku.
Tost (lub tost podwójny) z jajkiem, serem i bekonem
Też solidnie wypchane dodatkami, ale z powodów oczywistych na trochę mniejszy głód, niż ich rodzeństwo powyżej. Choć z drugiej strony tost podwójny też napełnia brzuszek na długo. W środku sadzone jajko (albo dwa), solidna porcja żółtego sera, szczypiorek, bekon i do tego majonez, a to wszystko zamknięte w przypieczonej kromce tostowego pieczywa.
PAJKEJKI!!!!
Taki okrzyk obudził w niedzielny poranek pół osiedla, kiedy Dżunior Młodszy zobaczył, co przytargał do nas dostawca z KFC. Bo o ile nasza weekendowa tradycja rodzinno-śniadaniowo-pankejkowa to rzecz święta, to jednak miałem lenia i nie chciało mi się smażyć. Do wyboru mamy wersje z sosem czekoladowym, truskawkowym i krówki-ciągutki (przyznam się bez bicia, że moją porcję potraktowałem jogurtem i miodem, anie sosami). Ładnie popakowane, żeby nam się nie rozciapały od sosu, jedna porcja, to 3 sztuki – ciężko stwierdzić, czy to wystarcza, bo pankejków nigdy za wiele. Całą rodzina zgodnie stwierdziła, że bardzo dobre te pajkejki Tatuś, ale Ty robisz najlepsze na świecie. TA-DAA!
Serowy roller i jogurt z truskawkami i granolą
Na koniec zostawiłem maleństwa, które raczej służą dopchnięciu, jeżeli porcja główna Wam nie wystarczy.
Jednocześnie są to dania, które najmniej mi przypadły do gustu. Może właśnie dlatego, że to takie maleństwa? Na raz za mało, a dopychać nie lubię – wiadomo, jak to jest na diecie, a na tej jestem całe życie. Bo w smaku jak najbardziej – roller to tortilka z serem żółtym w środku, którą można sobie oczywiście wzbogacić bekonem i to wszystko razem przyjemnie podpieczone. A jogurt z granolą i musem truskawkowym to jogurt z granolą i musem truskawkowym.
Podsumujmy
Wszystko, co zamawiałem było świeże, ciepłe i sycące. Nie czułem się napchany po dekiel, ale też nie dopychałem po kilka rzeczy naraz, co najwyżej popijałem kawą albo sokiem poramańczowym. Ot, zwyczajne, smaczne śniadanie, tylko ktoś je zrobił za mnie i mogę się trochę polenić.
Lepiej wypada kupowanie wszystkiego na miejscu, niż zamawianie w dostawie, bo choć kurier był za każdym razem na czas co do minuty (serio, jak miał być o 9:30, to o 9:30 dzwonił dzwonek), to jedzonko przez te kilkanaście-kilkadziesiąt minut jazdy przez miasto traciło fason, na szczęście nie smak. To niestety cecha jedzenia na wynos – nie ma chyba na to mocnych, żeby bajgiel pozostał chrupki przez ten czas i nie zaparzył się od świeżo przygotowanego kurczaka.
Ja polecam, bo w KFC dostaniecie sycące, ciepłe śniadanie na miejscu lub zamówicie do domu czy biura, jeśli nie macie czasu wpaść do restauracji po drodze. To zdecydowanie lepsza alternatywa od zafoliowanej kanapki z szynką konserwową kupiona w korpo-barze.
P.S. Ponieważ trochę pomarudziłem o tym smażeniu jajek, że to parę minut trwa (i nie ma dziwne, bo jajko swój czas na patelni spędzić musi), to KFC powiedziało do mnie: Dizajnuszku, a po co Ty tak stoisz w tej kolejce? Przeskocz kolejkę i odbierz bez czekania! I o tym będzie za jakiś czas, bo znowu jestem na garnuszku KFC i niedługo opiszę Wam, co z tego wynikło.
Wpis powstał w wyniku współpracy z KFC Polska