Wczoraj zostałem bohaterem. Prawdziwym super- duper- HERO.
Autentycznym, job twaju mat’ bohaterem, a nie jakąś popierdółką z lerłamerlę, co to gwoździa prosto wbije wkrętarką i już od razu bohater w swoim domu. Mianowicie uratowałem wczoraj dziecko przed wpadnięciem pod samochód.
Nie, nie mój.
Ale po kolei.
Od jakiegoś czasu w kole tylnym samochodu, konkretniej po stronie prawej, coś się tłukło. Na hopkach się tłukło, na wertepach się tłukło, a kiedy jakimś dziwnym trafem siadałem na tył po tejże prawej, to też się tłukło. I to jakby bardziej, więc wnerwieni tym się tłuczeniem odstawiliśmy tłukące się koło razem z przyczepionym do niego autem do mechanika.
Tak się złożyło, że nie naprawił był tego koła i jego tłuczenia do magicznej godziny kwadransposiedemnastej, kiedy to Młodszy kończy judo, więc te całe jeden przecinek dwa kilometra dzielące studio od szkoły podstawowej trzeba było iść z buta. Jak się łatwo domyślić, z powrotem było podobnie, tylko jeszcze obaj mieliśmy po plecaku – ja szkolny (który tak na marginesie zajebiście prostuje mi plecy, bo jest fajnie wyprofilowany i w chuj ciężki), a Dżunior ten leciutki, w którym była judoga i żółto-pomarańczowy pas (kolor nie ma wpływu na wagę, ale się dzieckiem pochwalę, bo w sumie dlaczego nie?).
Idziemy więc sobie z Młodszym te kilometr dwieście do biura, które to mieści się w mieszkaniu, które mieści się w domku piętrowym, który mieści się na osiedlu domków piętrowych, które jest ogrodzone i no pasarán, you shall not pass jak nie podasz kodu do bramki albo nie zadryndasz domofonem, coby ci ktoś otworzył.
Którą to czynność, czyli wklepywanie kodu, próbowała uskutecznić jakaś niewiasta w wieku łożnicowym – choć było ciemno, to poznałem wiek po tym, że w jednej ręce trzymała siaty z zakupami, a na drugiej trzymała małe dziecko. Jednakowoż trudno jest wklepać kod, jeśli się ma zajęte obie ręce, a że dziecko postawione na ziemi ma mniejszą tendencję do rozpadania się, niż siaty z zakupami, więc wybór niewiasty był prosty – dziecię wylądowało na nóżkach, pani wklepała kod i z tymi siatami się zaczęła tarabanić przez bramkę do środka, co nie jest wcale takie łatwe, bo bramka jest na domykających sprężynach, żeby nie daj Bodziu nikt nie wlazł na osiedle, kiedy ktoś zapomni domknąć. Te sprężyny to też jakieś takie chyba wyklepane z amortyzatora ze Scanii, bo jak zaciągają furtką to trzeba uważać, żeby czegoś wartościowego nie przycięły.
I tak się jakoś kobieta zapakowała z tymi torbami na osiedle, ale w tym całym zamieszaniu nie zauważyła, że na zewnętrznym, za zatrzaśniętą bramką zostało dziecię, któremu akurat zamarzyło się od mamusi pouciekać trochę, najlepiej przecież na ulicę, gdzie akurat zamarzyło się jakiemuś kierowcy jechać samochodem na kursie kolizyjnym z nieletnią. Matka za tą bramką zamiast jebnąć siaty, otworzyć bramkę i wrócić, zaczęła się drzeć, więc co zrobiło maleństwo? Oczywiście odwróciło się do mamusi, co ona tak hałasuje, ale wcale nie przestało biec w kierunku dokładnie przeciwnym do odwrócenia głowy (wiem, że to anatomicznie niemożliwe, ale nie bądźcie drobiazgowi), bo tak na oko nauczyło się używać nóżek jakieś pół roku wcześniej i straszną ma z tego radochę, to dlaczego by nie biec dalej?
Podbiegłem akurat w tym momencie, żeby złapać dziecko płci niewieściej spadające z krawężnika. Jak na romantycznej bajce wpadła prosto w me ramiona, a kierowca dopiero jak zobaczył mnie na drodze, to zaczął hamować (przestraszył się pewnie kolizji z tak masywnym obiektem). Do tego miał chyba straszliwie kartoflowate opony, bo pisku narobił tyle, że się drifterzy z ronda obok zawstydzili.
Zanim matka pokonała bramkę i do nas dobiegła drąc się oczywiście wniebogłosy dalej, już się zaziomkowaliśmy z Helenką i przeszliśmy na ty, jeszcze z 20 sekund i dowiedziałbym się, jak ma imię lala, którą trzymała w ręku. No, ale dobiegła matka, która chyba za dużo czyta Super Expresu, bo wiecie, z jakim tekstem do mnie wyjechała na wejściu?
- Niech pan zabiera łapy od mojej córeczki!!!
Nożesz kurwa…
Fot: depositphotos, autor: stokkete