Wiecie, na początku ten wpis miał się zaczynać mniej więcej tak:
“Czasami jest tak, że zadzieje się coś, co zmienia nasze całe życie. Czy tego chcemy, czy nie, nagle wszystko przestawia się o 180°. I nic nie możemy na to poradzić. Pozostaje nam jedynie ponosić konsekwencje tego, co się zadziało i jak najlepiej dopasować się do nowych warunków.
Dwie kreski na teście ciążowym.
Pozytywny w teście na HIV.
Prawo i Sprawiedliwość: 37,58%.
293 mg/dl przy badaniu glukometrem na czczo. A na drugi dzień 304.”
Cały wpis miał mieć katastroficzno-depresyjny wydźwięk. I miał powstać kilka dni temu, kiedy to zostałem przyjęty do szpitala po tym, jak na urlopie zmierzyłem sobie na czczo poziom glukozy we krwi, czyli tak zwany potocznie cukier i takie właśnie cyferki mi wyskoczyły. Niezorientowanym powiem, że norma wynosi do 100 na czczo. Powyżej 170–180 już się trzeba ostro martwić.
Przyznacie, że zasłodziłem się cokolwiek za dużo.
I mocno przejąłem, chociaż nie dawałem tego po sobie poznać. Co prawda końca świata jeszcze bym nie odtrąbiał, ale dwóch jeźdźców apokalipsy w głowie mi jeździło. Byli to Głód i Zaraza. Bo od dziś tylko odmawianie sobie wszystkiego, co dobre, smaczne i niezdrowe, liczenie z wagą i kalkulatorem kalorii oraz wartości odżywczych każdego kąska plus w pakiecie dożywotnia walka z chorobą przewlekłą, jaką jest cukrzyca. Bo niestety, nie ma na nią lekarstwa.
Ale od tamtej pory minęło kilka dni, pogadałem z kilkoma ludźmi, którzy też leżą na oddziale endokrynologii z wysokim cukrem, albo pierwszy raz, jak ja, albo po raz kolejny, bo z cukrzycą żyją już 30 lat i wcale nie wyglądają jak skrzyżowanie zombie z poślicą Pawłowicz. Da się? Da się!
Poczytałem kilka mądrych książek oraz sporo poradników, których tu pełno i stwierdziłem, że może cieszyć się nie ma powodu, ale jakoś mocno płakać i drzeć szat tym bardziej. Nie wiem jeszcze o tej chorobie mnóstwa rzeczy, dopiero zaczyna się ta moja droga, ale już wiem jedno – to choroba, która jak nic weryfikuje niezdrowy tryb życia.
Taki papierek lakmusowy niewłaściwego odżywiania się, nadwagi, braku ruchu, braku snu, stresu, alkoholu i fajek. Oraz skłonności genetycznych, na które co prawda wpływu wielkiego nie mamy, ale naukowcy są zgodni, że to tylko jedna ze składowych i jeśli sobie nie zafundujemy niezdrowego trybu życia, to może się wcale nie ujawniać.
I powiem wam, że na początku byłem kurewsko zły i miałem poczucie wielkiej niesprawiedliwości.
No bo jakże to tak, że ja mam cukrzycę?
Przecież ja wcale się jakoś mocno niezdrowo nie odżywiam i nie patrzcie na te wszystkie zdjęcia. Nie wpylam codziennie tony ciastek czy tłustego mięcha. Fastfood rzadko, może z raz na tydzień. Ziemniaków nie używam wcale, co najwyżej PIEKĘ frytki z batatów. Cukru w domu prawie nie ma, jakaś resztka, bo wszystko na ksylitolu jedzie i na stewii.
Góra dwie kawy, do tego niezbyt mocne, a nawet całkiem słabe. Wody piję dużo (co tak na marginesie jest jednym z objawów cukrzycy), za to alkoholu stosunkowo mało. No zazwyczaj, ale twardy reset zdarza mi się bardzo rzadko, już nawet nie pamiętam kiedy, hehe.
Nadwaga? Ojtam, ojtam, taka moja uroda grubokoścista – geny takie, co poradzisz?
⇒Palenie rzuciłem jakieś pięć lat temu, paliłem na szczęście niedługo, bo jakieś trzy, może cztery lata. To co prawda i tak o te trzy, może cztery lata za długo, ale kumacie, o co chodzi.
Jak człowiek ciężko orze na miseczkę ryżu, to i stres jest, prawda? Ostatnio nawet się złożyło, że jakby większy, bo z jednej strony #klajenci coraz bardziej wymagający i niekoniecznie przyjaźni, a z drugiej rąk do pracy brak i też fajnie nie jest (⇒o wydymaniu przez Pankracego przy remoncie nie wspomnę, a to stres może nawet i większy). No ale to normalne przecież – praca nie jest od sprawiania przyjemności, prawda?
Zlecenia też się same nie zrobią, a w dzień nie bardzo jest czas do nich przysiąść. Poza tym w nocy nikt nie dzwoni i nie zawraca głowy, można się bardziej skupić na tych wszystkich kreseczkach do narysowania czy ślicznych obrazkach do wyrenderowania. Napoleon też spał krótko i jak daleko zaszedł.
Jaki brak ruchu, jak w ubiegłym tygodniu zrobiłem ponad 30km na rowerze, a miesiąc temu przespacerowałem w niedzielę 15 tysięcy kroków?
Czujecie to?
Ciężko mój tryb życia nazwać jakoś bardzo niezdrowym, prawda? Ale zdrowym nie można go nazwać tym bardziej.
Tak jak patrzę na to wszystko teraz to widzę, że to takie samooszukiwanie się.
Bo co prawda nie jem jakoś skrajnie niezdrowo, ale często cały dzień, od śniadania, niewiele, a na noc pół lodówki.
Co z tego, że chleb jest razowy, jak go zjadam 5–6 kromek na kolację?
Co z tego, że mięso jest pieczone, jak to tłusta karkówka?
Co z tego, że piję dużo, jak to ostatnio była cola?
Co z tego, że przejechałem w niedzielę tyle kilometrów na rowerze, jak przez cały tydzień siedziałem po naście godzin na dupie?
I tak dalej, i tak dalej.
Kiedyś przeczytałem takie mądre zdanie:
“Bycie zdrowym nie oznacza tylko braku choroby”
I tak samo było u mnie – niby nie robiłem niczego, żeby sobie zdrowie mocno popsuć, ale z drugiej strony nie robiłem kompletnie niczego, żeby temu zdrowiu pomóc.
Tu miała nastąpić część moralizatorska
Czyli smętne pieprzenie o konieczności dbania o siebie, o ruchu, o ćwiczeniach, o zdrowym jedzeniu i tak dalej. O potrzebie zmian. O poprawie jakości życia. O tym, co dalej i że nie trzeba się załamywać, tylko napierdalać do przodu i zmienić to, co złe w to, co dobre.
Tylko po co? Kołczanów wykładających Wam te wszystkie oczywistości za grube pieniądze jest od metra i ciut, ciężko się opędzić nawet.
Nie mam zamiaru być kolejnym, który gada i gada, sprzedając tym gadaniem za ciężki hajs banały i truizmy.
Ja Wam to po prostu pokażę.
O!
PS. A teraz możecie mi życzyć zdrowia i trzymać kciuki 😉