Joe Hill “Pudełko w kształcie serca” – recenzja książki w #6na1

 

Oj nie mają ze mną łatwo moi kołor­ke­rzy i współ­blą­ge­rzy z nasze­go pro­jek­tu  #6na1, w któ­rym to sze­ściu blo­ge­rów czy­ta i recen­zu­je jed­ną i tę samą książ­kę, co pozwa­la Wam wyro­bić sobie o tej­że zda­nie oraz rzu­cić na nią okiem z sze­ściu róż­nych stron, albo sze­ścio­ma para­mi oczu, jak woli­cie. Śmier­tel­ne com­bo bycia zaro­bio­nym do spół­ki z moim szwen­dac­twem (klik­nij­cie, jeśli cie­ka­wi Was, jak mi się spodo­ba­ły ⇒Cho­cho­łow­skie Ter­my, albo ⇒co moż­na zjeść dobre­go w Izra­elu) zapo­skut­ko­wa­ło tym, że wszy­scy recen­zje mają już goto­we, a ja jestem spóź­nio­ny jak pociąg Wro­cław-Hru­bie­szów (żar­cik dla kuma­tych). A na nasz warsz­tat wzię­li­śmy w tym mie­sią­cu Pudeł­ko w kształ­cie ser­ca”, któ­re­go auto­rem jest Joe Hill. 

Po tytu­le moż­na by się spo­dzie­wać, że ta książ­ka to ide­al­ny pre­zent na Walen­tyn­ki dla swo­jej poło­wy lep­szej lub brzyd­szej, jeśli aku­rat nie czu­je­cie ducha w naro­dzie, żeby iść do kina obej­rzeć ⇒przy­go­dy Greya i jego Anal. No to Was roz­cza­ru­ję – to peł­no­praw­ny, by nie rzec peł­no­krwi­sty, hor­ror. Mało tego – ten cały Joe Hill, o ist­nie­niu któ­re­go nie mia­łem poję­cia, to syn same­go Ste­phe­na Kin­ga, a tego pana to chy­ba niko­mu nie trze­ba przed­sta­wiać, praw­da? Pyta­nie, czy syn upadł dale­ko od jabło­ni i czy umie pisać?

 

O czym toto jest?

Jest sobie lek­ko pod­sta­rza­ły gwiaz­dor roc­ka, z odpo­wied­nio poje­ba­nym i trud­nym dzie­ciń­stwem, co to poza pięć­dzie­siąt­ką na kar­ku ma też sła­bość do mło­dych lasek ze skrzy­wie­niem w stro­nę goty­ku, czy­li wie­cie – skó­ry, gla­ny, lateks, ćwie­ki, bia­ły pod­kład (czy tam flu­id, nie znam się) i czar­na szmin­ka. Żeby się nie pogu­bić, jak któ­ra ma na imię, nazy­wa je od sta­nu, z któ­re­go pocho­dzą – faj­ny pomysł, choć u nas by się nie przy­jął, bo o ile Geo­r­gia czy Flo­ry­da cał­kiem faj­nie pasu­ją do zbun­to­wa­nych mło­do­cia­nych, to War­miń­sko-Mazur­ska już jakoś śred­nio. Jude, bo tak się nasz boha­ter nazy­wa, a wła­ści­wie nosi taki pseu­do­nim, bo wie­ki temu pogrze­bał swo­ją prze­szłość, w tym i praw­dzi­we imię, pod tona­mi zie­mi cmen­tar­nej, jak jego heavy­me­ta­lo­wa muzy­ka, dodat­ko­wo jesz­cze ma dziw­ne skrzy­wie­nie w stro­nę zja­wisk nad­przy­ro­dzo­nych, maka­brycz­nych i niesamowitych.

Kie­dy więc jego asy­stent znaj­du­je w inter­ne­cie aukcję, w któ­rej moż­na wyli­cy­to­wać ducha miesz­ka­ją­ce­go w nawie­dzo­nym gar­ni­tu­rze, nasz rock­man nie waha się ani chwi­li i spra­wia sobie ten­że, któ­ry to przy­cho­dzi do nie­go zapa­ko­wa­ny w pudeł­ko w kształ­cie ser­ca wła­śnie. I się zaczy­na praw­dzi­wa histo­ria o nawie­dze­niu przez bar­dzo, ale to bar­dzo wred­ne­go ducha, któ­ry poza celem, jakim jest zabi­cie heavy­me­ta­lo­wej sła­wy, dodat­ko­wo ma ski­le i wca­le nie jest tak łatwo obrzy­dli­wą marę zała­twić. Trup zaczy­na słać się gęsto, a spra­wa wyda­je się bez­na­dziej­na, nic nas nie ura­tu­je, łojezu.

Dużo spoj­le­ro­wać nie będę, ale w trak­cie lek­tu­ry oka­zu­je się, że:

- Poprzed­nia gothic girl Jude­’a, zwa­na Flo­ry­dą, choć nazy­wa­ła się Anna, mia­ła sta­re­go, któ­ry kie­dyś pra­co­wał w woj­sku, gdzie nauczy­li go sztu­czek z hip­no­zą, pra­niem mózgu, tech­ni­ka­mi prze­słu­chań i paro­ma inny­mi rze­cza­mi przy­dat­ny­mi na woj­nie, któ­re to sztucz­ki po zakoń­cze­niu służ­by wyko­rzy­sty­wał zara­bia­jąc na chleb jako hip­no­ty­zer i taki tro­chę men­ta­li­sta, co to ludziom robi wodę z mózgu lecząc hip­no­zą np. uza­leż­nie­nia. A po śmier­ci mu się “moce” jesz­cze powięk­szy­ły, bo wia­do­mo, że jak ktoś umie­ra i zosta­je duchem, to jego ski­le rosną;

- Flo­ry­da-Anna mia­ła też sio­strę, któ­ra jesz­cze wca­le nie umar­ła, ale już odzie­dzi­czy­ła po ojcu jakiś tam talent do mie­sza­nia w gło­wie i wspól­nie pcha­li ten wózek zwa­ny wła­sna dzia­łal­ność gospo­dar­cza oraz spójrz mi w oczy i powta­rzaj za mną “jestem dzi­kiem” (żar­cik dla kumatych);

- Anna-Flo­ry­da mia­ła też nie­źle namie­sza­ne w gło­wie, bo cier­pia­ła na bar­dzo cięż­ką depre­sję i nie było to tyl­ko dla zbie­ra­nia laj­ków w necie, jak to ostat­nio mod­ne, tyl­ko była to kli­nicz­na for­ma strasz­nie cięż­ka do życia i kto wie, czy moż­li­wa do wyleczenia;

- Jude pew­ne­go pięk­ne­go dnia stwier­dził, że ma dość życia z laską, któ­ra ma tak wiel­kie zabu­rze­nia i ode­słał ją do domu rodzin­ne­go, do tatu­sia-men­ta­li­sty i sio­stry-hip­no­ty­zer­ki, któ­re­go to roz­sta­nia Flo­ry­da-Anna nie mogła znieść i popeł­ni­ła samo­bój­stwo. Jej rodzi­na obmy­śla sza­tań­ski plan, że tatuś umrze i po śmier­ci zamiesz­ka w gar­ni­tu­rze, któ­ry to gar­ni­tur żyją­ca sio­stra wysta­wi na aukcję oraz przed nos Jude­’a, a że to pies na takie dziw­ne akcje, to na pew­no kupi nawie­dzo­ny ciuch, z któ­re­go wysko­czy tatuś i złe­go rock­ma­na zaciu­ka z zemsty;

- To wszyst­ko, co powy­żej w pew­nym momen­cie sta­je się lek­ko nie­ak­tu­al­ne i nie­praw­dzi­we, ale tu już Wam nie będę psuć zaba­wy spojlerami.

 

Jak toto wyszło?

Nie­rów­no.

Z jed­nej stro­ny mamy porząd­nie napi­sa­ny hor­ror, z kil­ko­ma faj­ny­mi pomy­sła­mi (kupo­wa­nie ducha przez inter­net), sce­na­mi mro­żą­cy­mi krew w żyłach, któ­re czy­ta­łem pra­wie obgry­za­jąc pazu­ry, a z dru­giej kil­ka bole­snych dziur fabu­lar­nych (jak oni prze­flan­co­wa­li tatu­sia-men­ta­li­stę do gar­ni­tu­ru?) oraz zakoń­cze­nie sła­be jak skrzy­dło tupo­le­wa. A wła­ści­wie zakoń­cze­nie zakoń­cze­nia było sła­be, bo sama sce­na fina­ło­wa była bar­dzo dobrze napi­sa­na i czy­ta­ło się ją z wypie­ka­mi na twarzy.

Bar­dzo mi się podo­ba kon­struk­cja cało­ści, gdzie zda­rze­nia z teraź­niej­szo­ści prze­pla­ta­ją się z prze­szło­ścią, a to wszyst­ko zanu­rzo­ne jest ni to w rze­czy­wi­sto­ści, ni to w sen­nych wizjach czy maja­kach, a cza­sa­mi kosz­ma­rach. Świat real­ny z nad­przy­ro­dzo­nym się bar­dzo moc­no prze­ni­ka, prze­pla­ta i wpły­wa jeden na dru­gi, a dodat­ko­wo opi­sa­ne jest to w taki spo­sób, że nie czu­je­my tutaj sztucz­no­ści i tanich chwy­tów w sty­lu fil­mo­wej ręki wynu­rza­ją­cej się z ciem­no­ści tyl­ko po to, żeby prze­stra­szyć widza. Choć cza­sa­mi zda­rza­ją się dłużyzny.

Akcja roz­wi­ja się bar­dzo szyb­ko, wła­ści­wie już od pierw­szych kart powie­ści. Nie mamy tutaj przy­dłu­gie­go wstę­pu pisa­ne­go na siłę, żeby nas osa­dzić w całej histo­rii. Jest kil­ka zwro­tów akcji, kil­ka miejsc, gdzie zasta­na­wia­my się, czy to już koniec i czy nasz głów­ny boha­ter prze­grał z prze­śla­du­ją­cym go duchem dyszą­cym pra­gnie­niem zemsty, a może wła­śnie się od nie­go uwol­nił i ode­słał marę w nie­byt? Napi­sa­ne jest wszyst­ko jak naj­bar­dziej popraw­nie, a nawet dobrze, z tym cha­rak­te­ry­stycz­nym umi­ło­wa­niem szcze­gó­ło­wych opi­sów, jakie tata King nam fun­du­je, żeby budo­wać nastrój i pozwa­lać się bar­dziej wczuć w opo­wia­da­ną historię.

Jed­nak cze­goś mi tutaj bra­ku­je do tego, żebym mógł powie­dzieć bar­dzo dobra robo­ta.

Może to moment, w któ­rym oka­zu­je się, że nie do koń­ca to wyglą­da tak, jak się do tej pory wyda­wa­ło i jest to gdzieś w poło­wie książ­ki? Rodzin­ne sekre­ty oraz moty­wy zbrod­ni wycho­dzą na jaw, a nam pozo­sta­je przez kolej­ną poło­wę już tyl­ko czy­tać o tym, czy Jude oraz jego aktu­al­na gothic girl ujdą z życiem i wygra­ją ze zły­mi moca­mi? Może to jakieś dziw­nie nacią­ga­ne zafik­so­wa­nie ducha na tym, że Jude ma umrzeć tak, a nie ina­czej, co tro­chę miej­sca­mi razi sztucz­no­ścią, bo wred­na zja­wa mogła spo­koj­nie zakoń­czyć jego żywot wcze­śniej – może mniej wido­wi­sko­wo, ale za to skuteczniej?

 

Podsumujmy

Sam nie wiem – niby wszyst­ko jest tak, jak powin­no, ale jed­nak cze­goś mi brak do peł­ni szczę­ścia. Może teraz poku­tu­je u mnie zaczy­ty­wa­nie się w mło­do­ści Master­to­nem, Koont­zem, Kin­giem czy Love­cra­ftem, a więc wła­ści­wie wszyst­ko już było i Hill tutaj nie poka­zał nicze­go nowe­go? Może brak mi tu odro­bi­ny logi­ki i, choć to głu­pio zabrzmi, pew­nej dozy reali­zmu i kon­se­kwen­cji w dzia­ła­niach nawet posta­ci nie­re­al­nych, jak duchy właśnie?

To nie jest na pew­no zła książ­ka i pole­cam ją jak naj­bar­dziej do prze­czy­ta­nia, jeśli ktoś lubi się tro­chę pobać, ale jed­no­cze­śnie nie mogę powie­dzieć, że mnie zachwy­ci­ła i że po pierw­sze kie­dyś do niej wró­cę, a po dru­gie że roz­bu­dzi­ła mój ape­tyt na twór­czość Joe Hilla.

 

A poni­żej lin­ki do pozo­sta­łych recen­zen­tów w #6na1 – może­cie sobie poczy­tać, jak im książ­ka podeszła:

Pan Czy­ta (gło­wa i mózg projektu)

Ruda (ma dys­pen­sę i nie czytała)

Tak sobie czytam

Bookmoment.pl

Ruda­czy­ta

 


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close