Aquaman – film o kolesiu, który gada z rybami?

 

Od kie­dy pisa­łem ostat­nią recen­zję fil­mu minę­ło w piź­dziec cza­su, bo pro­szę ja Was było to w paź­dzier­ni­ku. Ubie­głe­go roku.

A to mię­dzy inny­mi dla­te­go, że nie przy­cho­dzi­cie do mnie po recen­zje fil­mów, więc i czy­tel­ni­czo one jakoś lek­ko leżą i kwi­czą, szko­da miej­sca na ser­we­rze zabie­rać. Jedy­ny wyją­tek mia­łem zro­bić dla ostat­niej czę­ści przy­gód Greya i jego Anal (któ­re­go cią­gle nie obej­rza­łem, cho­ciaż wyszedł exc­lu­si­ve na blu­ry­ju i nawet chy­ba na Net­fli­xie jest), bo “Ciem­niej­sza Stro­na Greya” dała mi nadzie­ję, że dowiem się cze­goś wię­cej o trud­nym życiu mło­de­go milio­ne­ra (jak poczy­ta­cie moją recen­zję to zro­zu­mie­cie, ⇒dla­cze­go bycie mło­dym milio­ne­rem jest prze­je­ba­ne), gdyż takim to wła­śnie zamie­rzam na sta­rość zostać. Ale obej­rza­łem sobie naj­now­sze dzie­ło ze staj­ni DC pod tajem­ni­czym tytu­łem “Aqu­aman” i nie zdzier­ży­łem łamiąc swo­je wła­sne przyrzeczenie.

Dla­cze­go? Bo pie­kło zamar­z­ło, tyl­ko cze­kać, jak poli­ty­cy sta­ną się uczci­wi, gdyż DC wresz­cie nicze­go nie spier­do­li­ło i…

 

Aquaman” to zajebisty film jest!

Serio. I to wca­le nie z dopi­skiem “jak na DC, co trze­ba było dopi­sać do “Won­der Woman” i mniej wię­cej do poło­wy “Ligi Spra­wie­dli­wo­ści”, bo dru­giej poło­wy żaden dopi­sek nie ura­tu­je. To w ogó­le jest zasta­na­wia­ją­ce, że kon­se­kwent­nie wypusz­cza­li na świat gniot za gnio­tem, jeden bar­dziej mrocz­ny od dru­gie­go i ni cho­in­ki nie wycią­ga­li wniosków.

Nie poma­gał Hen­ry Cavill, któ­ry moim zda­niem powi­nien mieć na dru­gie Super­man, tak bar­dzo mi do tej roli paso­wał. Lek­ko pla­ska­ta, ale za to z lica prze­pięk­na Gal Gadot rów­nież nie­ko­niecz­nie swo­im wdzię­kiem i stro­jem ską­pem zro­bi­ła jakoś szcze­gól­nie dobrze całe­mu uni­wer­sum – ot, dała nadzie­ję, że pomię­dzy mrocz­no­ścią może być cza­sa­mi jaśniej. Nie poma­gał drew­nia­ny Afl­leck, któ­ry… a nie, tutaj aku­rat nie­do­bry przy­kład na pomaganie.

Jak popa­trzy­my na ani­ma­cje spod zna­ku kon­ku­ren­ta Marve­la, to nie mam pytań – genial­ne po pro­stu. Kre­ska, styl (naj­now­szy “Bat­man Nin­ja” to coś, co wgnia­ta w fotel), ale przede wszyst­kim opo­wia­da­ne histo­rie i zary­so­wa­ni bohaterowie.

Aż dziw bie­rze, że jak zaczy­na­li krę­cić z żywy­mi akto­ra­mi, to wpro­wa­dza­li nowa­tor­ską meto­dę krę­ce­nia fil­mów zerżnię­tą od Papry­ka Vege – krę­ci­my co popad­nie, potem tnie­my taśmę fil­mo­wą na kawał­ki, total­nie z dupy i loso­wo, a następ­nie losu­je­my te kawał­ki z kape­lu­sza i skle­ja­my z tego film. Do tego dorzuć­my uję­cia z dro­na, tro­chę muzy­ki, desz­czu i nud­ne­go zło­la zro­bio­ne­go meto­dą CGI przez stu­den­tów na bez­płat­nym sta­żu i voilà – mamy hita. No jak to się kur­na mia­ło udać, hę?

Nie wiem, może Zack Sny­der miał cięż­kie dzie­ciń­stwo i nie potra­fi nakrę­cić fil­mu, w któ­rym coś się dzie­je w pro­mie­niach słoń­ca, histo­ria ma począ­tek, śro­dek i koniec oraz nie pada cią­gle deszcz?

Ale wresz­cie, naresz­cie ktoś go kop­nął w dupę i nakrę­ci­li film, któ­ry nie tyl­ko daje się oglą­dać, ale wręcz wymiata.

 

Dlatego tym razem jest kolorowo, wręcz bajkowo.

Baj­ko­wo, to bar­dzo dobre sło­wo. Bo nie mamy tutaj typo­we­go kina… no wła­śnie, może nie­ko­niecz­nie super­bo­ha­ter­skie­go, co bar­dziej boha­ter­skie­go, może przy­go­do­we­go, by nie rzec wręcz fan­ta­sy. Jest kró­le­stwo, jest księż­nicz­ka, jest w tle wiel­ka woj­na, intry­gi i nawet smok jest. A to wszyst­ko w tak pięk­nych oko­licz­no­ściach przy­ro­dy, że aż się mor­da cie­szy, kie­dy kame­ra zjeż­dża w głę­bi­ny i poka­zu­je nam, jak pięk­ny i róż­no­rod­ny jest pod­wod­ny świat.

Tak, jak nie lubię 3D, to ten film pole­cam tak oglą­dać (ja oglą­da­łem w IMA­Xie), bo pewien efekt doda­je +100 do rado­chy z oglą­da­nia. Zda­rzy­ło Wam się kie­dyś nur­ko­wać? W wodzie zawsze wiru­ją takie malut­kie dro­bin­ki, woda nie jest ide­al­nie prze­zro­czy­sta – uda­ło im się, sku­bań­com to osią­gnąć. Czu­jesz się jak pod wodą, dooko­ła pły­wa­ją man­ty i reki­ny, brak tyl­ko Kry­sty­ny Czu­bów­nej czy­ta­ją­cej o ryb­kach i wie­lo­ry­bach. Czad!

Pod wzglę­dem wizu­al­nym “Aqu­aman” to mistrzo­stwo świa­ta. Świat pod­mor­ski oraz ten na powierzch­ni, zdję­cia, uję­cia, cho­re­ogra­fia walk, cha­rak­te­ry­za­cja i ciu­chy, wło­sy falu­ją­ce w mor­skiej toni – wszyst­ko tu pasu­je i wyglą­da genial­nie. Jedy­na rzecz, któ­ra mi tro­chę nie paso­wa­ła, to wiel­ki gar­nek Czar­nej Man­ty, ale prze­cież jakoś musiał się tam zmie­ścić łeb akto­ra, nie? Za to ten drob­ny man­ka­ment jest rekom­pen­so­wa­ny z nawiąz­ką tym, jak wyglą­da rudo­wło­sa Mera jako solid­nie pod­ra­so­wa­na syren­ka Ariel­ka. I oczy­wi­ście Jason Momoa jako Aquaman.

Ktoś, kto odpo­wia­da za casting do ról powi­nien dostać solid­ną pre­mię – w całym fil­mie nie ma niko­go drew­nia­ne­go czy sztucz­ne­go, jak to było np. w “Suici­de Squ­ad”, gdzie ta chu­da blon­dyn­ka z dziw­ny­mi brwia­mi dała się opę­tać przez wiedź­mę i odsta­wia­ła jakiś dziw­ny taniec brzu­cha przy ezo­te­rycz­nych far­foc­lach. Nawet Nico­le Kid­man zachwy­ca, choć dużo się nie nagra­ła. A nie sor­ry, ona zawsze gła­dziut­ka jest i piękna.

Ale Momoa, oo, jeba­niut­ki, krad­nie cały film. Widać, że gość musiał mieć zaje­bi­stą rado­chę przy krę­ce­niu, a dodat­ko­wo dosko­na­le zda­je sobie spra­wę z tego, że gra w fil­mie, któ­ry nie jest psy­cho­lo­gicz­nym pier­do­lo­lo, tyl­ko kinem roz­ryw­ko­wym. Aqu­aman w komik­sach zawsze był posta­cią trak­to­wa­ną z lek­kim lek­ce­wa­że­niem – ot, taki koleś, co to gada z ryba­mi. A tu się oka­zu­je, że gość jest nie­złym twar­dzie­lem, ale o zło­tym ser­cu no i, mam wra­że­nie, zdro­wo jeb­nię­tym w tym takim pozy­tyw­nym sen­sie. Sce­na na okrę­cie pod­wod­nym, kie­dy roz­wa­la oddział pira­tów-koman­do­sów, a zaraz potem samo­jeb­ki z har­ley­ow­ca­mi to kwin­te­sen­cja tego, jaki jest gra­ny przez Jaso­na Aqu­aman – faj­ny gość, ale jak trza, to w ryj dać może dać. I do tego z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem i pre­zen­tu­jąc nie­ziem­ski sze­ścio­pak na brzu­chu. O matu­leń­ko, co ja bym dał, żeby taki mieć… Dał­bym się spo­nie­wie­rać wszyst­kim koł­cza­nom oso­bi­stym, żeby mnie na takie­go badas­sa wypro­wa­dzi­li i jesz­cze bym był zado­wo­lo­ny (tak, nikt nie mówi, że jestem normalny).

To nie tak, że film nie ma wad – jed­ną z nich jest fabu­ła. Pro­sta jak budo­wa cepa, a ostat­nie pro­duk­cje ze staj­ni Marve­la już chy­ba nas, widzów nauczy­ły, że film na pod­sta­wie komik­su wca­le nie musi ozna­czać, że może być bez sen­su. Na szczę­ście twór­cy wycią­gnę­li wnio­ski z poprzed­nich pro­duk­cji i tutaj cała opo­wia­da­na histo­ria, choć pro­sta i sztam­po­wa, dzie­je się wart­ko i bez dłu­żyzn, ale naj­waż­niej­sze, że jest logicz­nie poukładana.

Ja się bawi­łem dosko­na­le, nawet pomi­mo tego, ze posze­dłem na seans wkur­wio­ny jak żbik – to, co zapre­zen­to­wa­li mi twór­cy naj­pierw popra­wi­ło mi nastrój, a potem solid­nie uba­wi­ło. I jeśli pozwo­li­cie się ponieść tej histo­rii, jeśli zanu­rzy­cie się w tym kolo­ro­wym, pod­wod­nym świe­cie, to zarę­czam Wam – wyj­dzie­cie z kina rów­nie zado­wo­le­ni, co ja.

 

 

Fot: stro­na dys­try­bu­to­ra filmu

 


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close