Wiecie co zobaczycie u prawie każdego blogera?
Żarcie!
Jak tak popatrzysz sobie na nasze Instagramy, to wychodzi na to, że jesteśmy najbardziej głodującą grupą społeczną #pierwszego_świata, bo w kółko albo akurat coś żremy, albo gotujemy, albo lansujemy się w fajnej (czytaj modnej i hipsterskiej) żarłodajni, skąd oczywiście smarujemy te nasze recenzje knajpek, albo wymyślamy przepisy, koniecznie #vege i #bezglutenu. Zdradzę Wam mój mały sekret i przyznam się do guilty pleasure – ja je uwielbiam, zwłaszcza kiedy są okraszone dużą ilością smakowicie wyglądających zdjęć.
Sukces między innymi Magdy z Krytyki Kulinarnej pokazuje, że nie tylko ja tak mam i blogi nie tyle kulinarne, co może bardziej gastronomiczne, choć to trochę głupio brzmi, powstają dosyć często-gęsto, choć może niekoniecznie potrzebnie, gdyż ponieważ poza żarciem żarcia jeszcze dobrze by się było znać na samym żarciu, na robieniu zdjęć żarciu i wreszcie na pisaniu o żarciu. A takie combo, poza wymienioną powyżej, spotkacie u niewielu, choć wielu się wydaje, że je ma, w wyniku czego internety zalewają relacje z jedzenia kebsa z ostrym w osiedlowej prawilnej kebabiarni. Nie mam nic przeciwko relacjom z jedzenia kebsa z ostrym w osiedlowej prawilnej kebabiarni, o ile są ciekawie napisane i/lub ciekawie pokazane, a najchętniej nie “lub” tylko “i”.
I tak, wiem – żarcie ma w sobie element subiektywnej oceny, bo jednemu coś smakuje, a drugi w życiu tego nie weźmie do ust, więc kiedy w takim wpisie czytam stwierdzenie “nie smakuje mi, bo bułka twarda” albo “bo za dużo majonezu”, to ja to jak najbardziej rozumiem i nic do tego nie mam – jeden woli panienki, inny mordobicia, każdemu według potrzeb. Kiedy zamawiasz golonkę w piwie a dostajesz jakiś zeschnięty wiór, to też nie mam z tym problemu, że piszesz jak jest. Ale kiedy widzę kogoś, kto totalnie się nie zna, ale chce błysnąć i zaczyna się kreować na eksperta, że “bo mienso w tym hamburgerze POWINNO być bardziej vege” albo “nadzienie w ruskich POWINNO być bardziej bez glutenu”, to mi ręce i nogi opadają.
Blogi są bardzo subiektywnym zapisem życia, przygód czy poglądów blogera. I dlatego nawet jeśli ktoś napisze, że w Atelier Amaro mu nie smakowało (co jestem w stanie zrozumieć, bo nie każdemu wejdzie chleb z popiołem czy piana chrzanowa), to ja to szanuję i do takiej oceny tej osobie przyznaję jak najbardziej prawo. Ale jeśli ktoś wytyka jakiejś restauracji błędy w stylu “jadłam kiedyś makaron w Rzymie na pielgrzymce i smakował ZUPEŁNIE inaczej, więc daję 1”, to sorry, ale gówno to jest, a nie rzeczowa opinia.
Jeśli rzeczywiście chcesz pozować na eksperta, to lepiej nim rzeczywiście bądź, bo jak nie, to się tylko ośmieszasz.
Opowiem Wam o jednym moim ziomalu…
…co to go paręnaście lat nie widziałem, a że ostatnio trochę mnie poganiało po Polsce, więc los nas zetknął, bo przecież jak już jestem niedaleko, to mogę się ze starym kumplem z liceum zobaczyć, nie? Kolega ów, nazwijmy go na potrzeby narracji Franciszku, jako żywo wyprzedzał swoje czasy, bo uwielbiał żyć na pokaz, ze wszystkim się obnosić i wszystko musiał mieć najlepsze, żeby wszyscy dookoła mu zazdrościli. Zupełnie jak teraz gimbaza na Insta. A ja w liceum byłem 25 lat temu, więc o internetach to wtedy niewielu słyszało, a Instagram to jeszcze nawet nie był w planach. Mówiłem – wizjoner.
Sam nie wiem, czy to kwestia charakteru, czy tego szpanowania wiecznego, ale jak już coś robił, jak dostawał jakiejś nowej zajawki, to na całego i nie było przebacz.
Jak pojechał na koncert U2, to potem wykupił całą dyskografię u znajomego handlarza, jeszcze na kasetach i napierdalał na okrągło. Wspominałem o tym, że nakupił sobie pół szafy koszulek z Bono i słynnym trabantem? Nie? To wspominam.
Jak kiedyś we Wrocku poszedł raz na mecz koszykówki, to od tej pory był psychofanem Śląska – zazieleniła mu się ciemną zielenią szafa, a wtedy nie było tak prosto jak dziś, gdzie kibicowskie gadżety do spółki z tymi patriotycznymi z Polską Walczącą można sobie za niewielkie pieniążki ściągnąć z Chin na Aliexpress. Wtedy to się trzeba było za tym trochę nałazić. Przeszło mu, kiedy pojechał do Gdyni, już nie pamiętam po co i dostał wpierdol, bo zapomniał, że się w pewnych miastach nie nosi koszulek w pewnych kolorach, bo to równie bezpieczne co all inclusive w Syrii.
Jak już o all inclusive – kiedy Franciszku pojechał pierwszy raz ze starymi do Egiptu, to potem chciał żreć tylko kebab i baklawę, nic innego nie było wystarczająco dobre. Co było bardzo trudne, bo to były pierwsze lata gospodarki wolnorynkowej i takie zamorskie wynalazki jeszcze do naszej pokomuszej Polski nie trafiały. A zapiekanki mu jakoś przestały smakować. I krówki.
To on w ‘94r, kiedy byliśmy na szkolnej wycieczce w Krakowie, wyznaczył trendy na wiele lat naprzód, bo jako pierwszy w Polsce zrobił w pizzerii awanturę, że nie ma pizzy wegetariańskiej w menu.
No ale wyskoczmy z przeszłości i wylądujmy mniej więcej w teraźniejszości
Zgadaliśmy się na fejsie, że tego dnia będę tu i tu, więc czy nie ma ochoty się ze starym, dobrym ziomalem napić browarka nad talerzem czegoś przyjemnego w konsumpcji, pogadać, powspominać i potem wspólnie się wyrzygać, jak za starych dobrych czasów.
No to spotkać się jak najbardziej chętnie, ale browarka to nie, bo mu nie pasuje do sushi, gdyż on ostatnio był w Japonii, albowiem go firma wysłała na tydzień na szkolenie, więc się zakochał w sushi i teraz nic innego nie je, bo to samo zdrowie, uroda i brak złogów w jelitach. A że wie, gdzie jest świetna suszarnia pracująca na świeżych produktach, to możemy wspólnie rolki powciągać, bo to takie fajne jest na wspólny lunch po latach, bo on zarobiony i będzie miał tylko przerwę na ten lunch właśnie, bo popołudniu idzie na body sculpting, czego się nie da przełożyć.
Zgodziłem się bez większego entuzjazmu, bo choć sushi lubię, to jednak nie tak, że pożądam jak kawał soczystego stejka. A z racji tego, że wybieram raczej miejscówki, gdzie dają więcej mięcha, niż ryżu, to średnio się na japońskim specjale znam i nie odróżniam futumaka od rosomaka. Zazwyczaj kieruję się tym, co widzę na obrazkach. Dopytuję też kelnerów, bo nie mam problemów z tym, że czegoś nie wiem, a chcę wiedzieć. Z moich doświadczeń wynika, że kelnerzy zazwyczaj też nie, a jak jest odwrotnie, to pierdolcie taki lokal, gdzie kelner się wywyższa i traktuje Was z góry. Oczywiście jak Wy traktujecie z góry kelnera, to też się pierdolcie, bo robicie to źle.
Franciszku, widać chyba zachęcony, czy bardziej sprowokowany, moimi ewidentnymi brakami w wiedzy i chęcią ich uzupełnienia, sam zaczął dociekać, co zje i z czego oraz jak to jest zrobione. Tylko że mi chodziło o to, żeby się dowiedzieć, a jemu chodziło ewidentnie o to, żeby pokazać, że tak bardzo wie. Świrował tak, że głowa mała i zadawał pytania, których nie jestem nawet w stanie powtórzyć, bo nazwy jakieś zamorskie. Ale kelnerka musiała dwa razy lecieć do kuchni dopytać, co po pierwsze świadczy o poziomie lokalu, w jakim byliśmy, a po drugie o poziomie Franciszku, z którym w tym lokalu byłem ja – nie pytajcie jednak o nazwę, bo nie pamiętam. Sushi było w nazwie.
Lekko się jednak zacząłem czuć nieswojo, bo mój kij w dupie połamał się już wieki temu i wyrosłem dawno z tego, że muszę cokolwiek komukolwiek udowadniać. Ale widać szybciej dojrzewam, albo kolegę dopadła druga młodość.
No nic, na stole wylądowało na solidnym kawale deski sushi, wjechały wszystkie miseczki, pałeczki, sake i zielona herbata, której nie cierpię. Zestaw wielki, bo szykowało się dłuższe posiedzenie – w końcu lunch lunchem, ale kilkanaście lat się nie widzieliśmy, nie? Jemy sobie niespiesznie, trochę wspominamy, trochę gadamy o dupie marynie.
Pytam o ten wyjazd do Japonii, czy dużo widział, czy się gdzieś szwendolił, ile to kosztuje i tak dalej.
A niee, bo mnie firma wysłała, jedliśmy to, co dawali, w hotelu też, raz tylko poszliśmy wieczorem połazić po mieście, ale to było daleko od czegoś tam, a taksówki drogie i w sumie to jakoś poza widokiem z hotelowego okna, z okien busika wiozącego na szkolenie czy okien biurowca na szkoleniu, to Japonii nie widział. Ale mieli jeden wieczorek kulturoznawczy, gdzie było tradycyjne jedzenie, gdzie ktoś opowiadał o sushi, sashimi, pili herbatę, sake i były gejsze, więc on już teraz o sushi wie wszystko i o japońskiej kulturze też.
Tak sobie gadamy i widzę, że Franciszku się na mnie dziwnie patrzy za każdym razem jak coś zjadam. Widelca nie używam, bo pałeczkami umiem się posługiwać dość sprawnie i wiochy nie robię, ale i tak się na mnie patrzy wzrokiem pomiędzy “baba z brodą” a “nieznany gatunek małpiatki z głębi Czarnego Lądu”.
W końcu gdzieś w okolicach 1⁄3 zestawu nie wytrzymuje i pyta dlaczego żrę tyle imbiru.
Mówię mu na to, że uwielbiam marynowany imbir i jak dla mnie mógłby to być jedyny składnik sushi, bo ja go wpieprzam jak małpa kit. I że jak ktoś kiedyś wymyśli takie rolki, gdzie zamiast ryżu używa się płatków imbiru, to ja chętnie przetestuję, bo to i dla mojej wagi okrągłej lepsze będzie.
Żart mi widać nie wyszedł, bo dostałem wykład na temat oczyszczania kubków smakowych pomiędzy poszczególnymi kawałkami zimnej ryby w ryżu albo na ryżu. I o tym, że nie można tak go żreć jak sałatkę, bo to nie sałatka i rola imbiru głębszą jest i ważniejszą, aniżeli tylko proste “żrem, bo lubiem”. I trochę było o profanacji, celebracji i rytuałach przy jedzeniu kawałków zimnej ryby w ryżu albo na ryżu. Oraz o maestrii sushi mastera, który kawałki zimnej ryby w ryż albo na ryż dla nas powsadzał, którą to jawnie lekce sobie ważę jedząc ot tak coś, co się powinno być jedzone zgoła inaczej.
Odpowiedziałem w miarę kulturalnie i prosto z mostu, że pierdolę rytuał to po pierwsze, po drugie nawet w fine dinningu, gdzie się za grube siano nie idzie jeść tylko doświadczać, każdy ma prawo do własnych smaków oraz upodobań kulinarnych, a po trzecie taką samą maestrią wykazuje się kobieta lepiąca genialne pielmieni w takiej jednej ukraińskiej knajpce we Wrocławiu, a nie wymaga ode mnie odprawiania nad michą pierożków specjalnej ceremonii. I że jeśli coś jest pyszne, to delektuję się tym tak samo, co naszym zestawem sushi, nawet jeśli to “tylko” pierogi. Bez dorabiania do tego ideologii.
Franciszku jakoś tak dziwnie pociemniał na obliczu, zwłaszcza chwilę później, kiedy domówiłem jeszcze jedną porcję imbiru, bo mi się skończył. Rozmowa tak jakoś przestała się od tego momentu kleić. Wciągamy sobie dalej bardzo, nie powiem, dobre kawałki zimnej ryby w ryżu albo na ryżu i mój niedługo pewnie były już kolega po dłuższej obserwacji znowu pyta, dlaczego ja tak właściwie nie używam sosu sojowego.
Mówię mu na to, że nie lubię.
Na co została wygłoszona prelekcja, że przecież ryba i ryż nabierają nowego smaku, bo nie ma świecie drugiego takiego dodatku, który w doskonały i harmonijny sposób łączy wszystkie podstawowe smaki, czyli gorzki, kwaśny, słony, słodki oraz umami. Zwłaszcza ten umami wybija się tutaj na pierwszy plan, co doskonale podbija naturalny smak ryżu oraz uzupełnia delikatny smak surowej ryby. I że dostarcza pełnowartościowego białka oraz nienasyconych kwasów tłuszczowych, co jest nieocenioną zaletą we wszelkich możliwych dietach przeciwników mięsa.
Odpowiadam mu grzecznie, że ja uwielbiam soczysty kawał mięcha i dla mnie ten argument jest kompletnie z dupy, a sos sojowy przeważnie odbieram jako zbyt słony, który to smak skutecznie zabija mi smaki pozostałe, z umami na czele. Również smak surowej ryby mi zabija, bo on sam w sobie jest bardzo delikatny, więc niekoniecznie chcę go jeszcze przykrywać słoną harmonijną mieszanką, bez względu na to, czy z umami na czele, czy nie.
Ależ oczywiście że taki sos sojowy nie jest ZA słony, tylko ja za dużo wpieprzam tego imbiru i mi się coś tam w kubkach smakowych pojebało, to dlatego. Od razu widać, że się nie znam na japońskim jedzeniu i dopiero on, Franciszku, musi mnie uświadomić, bo on niedawno był w Japonii cały tydzień na szkoleniu i teraz może się nazywać znawcą i smakoszę, bo kto nie był w Japonii ten o sushi, wybacz język, gówno wie.
Spoko, mówię mu na to, że wybaczam, ale i tak nie lubię słonego sosu, bo wolę jeść bez niego, co też niniejszym czynię wsadzając do pyska fajnie wyglądający kawałek jakiegoś maki i znowu zagryzając solidną porcją imbiru.
Ale nie, bo Franciszku nową zajawkę oraz wiedzę zyskawszy po swoim aż tygodniowym pobycie w Japonii na szkoleniu, męczy muła dalej, roztaczając przede mną orgiastyczną wizję doskonałości kawałka sushi zanurzonego w cudownie aromatycznej kąpieli z sosu sojowego, który to zabieg podbija do granic ekstazy kubków smakowych smak, aromat i w ogóle. Oczywiście zanurzyć należy na odpowiednią głębokość oraz z odpowiedniej strony w tę to tu oto czarkę, którą mi podstawia pod nos.
Skuszony orgiastyczną wizją w końcu ulegam, bo ile można słuchać tego pierdolenia i porcję biorąc w pałeczki, pod czujnym okiem Franciszku zanurzam ją w czarkę z sosem pod nos mi podstawioną przez uczynnego kolegę, wkładam do ust i zaczynam wolno przeżuwać czekając na gastro-rozkosz. Fakt, słone nie było, a nawet słodkawe, ale tak jem i jem, i się tak Franciszku pytam, bo widzę że zawisł mi wzrokiem na ustach, jakby to powiedział wieszcz nasz narodowy jakiś:
- Mówisz, że sos sojowy tak bardzo ubogaca smak sushi?
- No jasne, bo to starożytna mądrość japońskich wytwarzaczy sosu sojowego, która w połączeniu ze starożytną mądrością japońskich wytwarzaczy sushi składa się na dzieło doskonałe…
…wyłączyłem się po pierwszym “doskonały” i trzecim “tradycyjny”. Mimo uszu przeleciał mi też “ceremoniał” oraz “pełnia doznań”, bo nie do końca ten bełkot rejestrowałem.
- I jak maczałeś w tym sosie, to nie czułeś w ogóle, żeby był słony?
- A‑B-S-O-L-U-T-N-I‑E! Bo przecież…
…zanim uciekłem myślami gdzie indziej, do moich uszu dotarło coś w stylu “harmonia” i “starożytna mądrość japońskich wytwarzaczy…”. I przyznaję na głos:
– Rzeczywiście jest bardziej słodki, niż słonawy…
- No widzisz, już Ci ubogacił smak sushi i teraz lepiej smaku…
- …bo pomyliły Ci się miseczki i to co mi dałeś, a w czym wcześniej maczałeś, to na mój gust nie jest sos sojowy, tylko słodkawy sos kabayaki na jego bazie, całkiem zresztą lubię, choć jem bardzo rzadko, bo się słabo znam na sushi i poza tym wolę solidny kawał mięcha, a to jadłem tylko raz i mi utkwiło w głowie.
Nie wiedzieć czemu, mój kolega unika mnie od tamtej pory jeszcze bardziej, niż nie unikał mnie wcześniej.
W tym całym długim wpisie chodzi o jedno:
Nie bądź jak Franciszku. Nie pierdol z miną eksperta o rzeczach, o których nie masz pojęcia.
Fot: depositphotos.com, autor: supersan