Niedawno miałem 41 urodziny, z której to okazji zacnej nie tylko popełniłem wpis o tym, że to jeszcze nie koniec świata i nie czas zaklepywać metę na cmentarzu (choć z dobrych źródeł wiem, że to podobno doskonała inwestycja), ale też wzięło mnie na przemyślenia.
Przemyślenia natury filozoficzno-egzystencjalnej w stylu “czy pieniądze dają szczęście?” (to zwłaszcza mi przychodzi do głowy, kiedy w 12 godzinie siedzenia już nie pamiętam który raz przed monitorem zastanawiam się, na chuj mi las i tyli pinieńdzy) albo “co ja kurwa robię nie tak, że tyle zasuwam, a ciągle jeżdżę i30?”.
Przemyślenia natury apatyczno-depresyjnej w stylu “nie chce mi się już nawet gapić w monitor” albo “pierdolnę to wszystko i wyjadę w Bieszczady… albo nie, do Hrubieszowa, tam większe zadupie i mniej ludzi”.
Wreszcie przemyślenia natury humorystyczno-autobiograficznej w stylu “#metoo w gabinecie lekarskim” albo “jak spierdolić MałejŻonce rocznicę ślubu niezbyt udaną zabawą w doktora”, bo wiedzieć musicie, że przez moje 41 lat życia przydarzyło mi się mnóstwo rzeczy tak niedorzecznych, że gdyby ktoś chciał z tego nakręcić komedię, to z zażenowania, jakie to naciągane ludzie wychodzili by jeszcze w czasie trailerów. Nie wiedzieć czemu, jedno ze wspomnień prześladuje mnie ostatnio nad wyraz często i regularnie, wzbudzając lekkie lęki, czy mi ktoś nie zechce zabrać literek przed nazwiskiem bo stwierdzi, że nie zasługuję.
Opowieść o tym, jak skreślili mnie z listy studentów (i co było dalej)
Czyli mówiąc mniej eufemistycznie – wyjebali mnie ze studiów. Za niezadowalające wyniki w nauce. W nauce Informatyki (i Zarządzania) na Politechnice Wrocławskiej, czyli obecnie kuźni młodych, zdolnych i darmowych stażystów dla środkowoeuropejsko-wrocławskich oddziałów wielkich tech-korporacji w stylu HP, NOKIA czy Google. Kiedyś było prościej, bo nie było pracy i żeby niczego nie zarabiać, nie trzeba było po prostu niczego robić. Teraz tak prosto nie ma – żeby niczego nie zarabiać trzeba zasuwać po kilkanaście godzin na dobę na stażu. Ale za to jak takie Google w CV wygląda, nie?
No dobra, wróćmy do wspomnień tych czasów odległych oraz do mnie, wtedy po raz drugi studenta drugiego roku, któremu po raz trzeci nie po drodze było z logiką dla informatyków ciągnącą się jeszcze z pierwszego roku, a gościowi ją wykładającemu było nie po drodze ze wszystkim i wszystkimi, bo podobno miał wtedy problemy osobiste z żoną, co się oczywiście nie powinno przekładać na życie zawodowe oraz życie studentów pierwszego roku, ale się przełożyło i w efekcie w pierwszym semestrze logikę dla informatyków uwaliło jakieś 3⁄4 roku, bo co mi zrobicie?
Dziekanat wziął sprawę na klatę, zorganizowali kurs powtórkowy, do tego za darmo (bo nie wiem, jak na innych uczelniach, ale na Polibudzie można było sobie zapłacić i powtarzać jakiś przedmiot jeszcze dwa razy #ktobogatemuzabroni) i wszystko miało być git.
Tyle, że nie, bo prowadzącego dali tego samego, a tenże jeszcze się nie otrząsnął po osobistych problemach z żoną, w wyniku czego na kursie poprawkowym uwalił znowu mnóstwo ludzi. Podobno akurat 50% + 1 sztuka zdało, bo inaczej znowu trzeba by robić kurs poprawkowy do poprawkowego za darmo, a to już w świecie budzącego się kapitalizmu takie fajne dla Polibudy nie było. Zgadnijcie, w której grupie się znalazłem? Dla ułatwienia dodam, że nie znam osobiście bardziej nielogicznego przedmiotu niż logika dla informatyków.
Lekko przybity podejściem wykładowców, którzy zamiast podsycać ten ledwie tlący się płomień na kaganku oświaty, mieli nas w głębokim poważaniu, wpadłem w jakiś taki okres depresyjnego marazmu i do listy przedmiotów niezaliczonych dorzuciłem jeszcze jeden. Do tego wizja kolejek w dziekanacie pod koniec sesji, przy których bitwa o crocsy w Lidlu to tylko delikatna przepychanka, spowodowoała, że jakoś tak przegapiłęm termin składania podań o egzaminy poprawkowe w kampanii wrześniowej. Być może jak nasz były prezydent stwierdziłem, że to
“swego rodzaju nonszalancja, poczucie, że nie jest to w gruncie rzeczy ważne”?
Wyprzedzałem jak widać odrobinę swoje czasy, ale ani świat się na mnie nie poznał, ani Polibuda i w efekcie pomimo tego, że się w październiku zameldowałem na uczelni, to w listopadzie się okazało, że niepotrzebnie, bo już tu nie studiuję.
Odkręcanie całości zajęło mi gdzieś tak czas prawie do Bożego Narodzenia, i okazało się, że spoko, mogę sobie chodzić na zajęcia, ale formalnie ponownie przyjęty mogę być dopiero od lutego, czyli od nowego semestru. Czyli mówiąc krótko, oficjalnie zaliczą mi wszystkie przedmioty z tego pierwszego i powrócę na łono Alma Mater, JEŚLI zostanę przyjęty na studia od semestru drugiego. W kontekście tego, że mogłem sobie chodzić i zaliczać zajęcia bez większych przeszkód wszystko wyglądało spoko i że to jeno drobna komplikacja na mojej drodze do zdobycia upragnionych literek przed nazwiskiem.
Tyle, że zapukało do mnie WKU, czyli wojsko
Kilka słów wyjaśnienia dla tych młodych ludzi, którym te tajemnicze literki nic nie mówią. Przeczytajcie to tym bardziej, że zanosi się na powrót starych dobrych czasów. A w starych dobrych czasach zasadnicza służba wojskowa była obowiązkowa (i przymusowa) dla każdego, kto do tej służby się nadawał w sensie zdrowotnym i był rodzaju męskiego.
Chłopak kończył 19 lat, szedł na komisję lekarską, gdzie mu sprawdzano to i tamto oraz zaglądano tu i tam, po czym dostawał magiczną literkę mówiąca o jego przydatności do noszenia kałacha. Jeśli ktoś po szkole średniej szedł się dalej uczyć, to mu tę niewątpliwą przyjemność odraczano i wojsko go omijało. Dziewczątka miały o tyle łatwiej, bo jak sobie zamarzyły ponosić mundur, to szły na ochotnika.
Instytucją, która dbała o to, żeby w razie potrzeby miał kto umierać za swój kraj, była właśnie WKU, a bardziej po polskiemu Wojskowa Komenda Uzupełnień. Tak jest zresztą do dzisiaj, tyle że obecnie do woja idą ochotnicy, bo od 1 stycznia 2010r. pobór zawieszono na czas bliżej nieokreślony. No, ale mnie ze studiów wywalili dużo lat wcześniej i dlatego jako młody, nieuczący się już niestety człowiek płci męskiej, dostałem wezwanie do stawienia się przed wojskową komisją lekarską w celu sprawdzenia, czy mi będzie do twarzy w moro i czy mnie ciężar hełmu nie przygniecie.
Stawić się miałem w styczniu. Czyli niestety, jeśli okażę się w pełni zdrowy i zdolny do biegania w opinaczach po poligonie, to w lutym nie będą mieli co przyjmować na uczelnię. Pozamiatane.
Musiałem jakoś przechytrzyć system.
Ale o tym za tydzień.
Tak mniej więcej.
Fot: depositphotos, autor: pio3