Tegoroczna edycja See Bloggers była trzecią konferencją blogową w moim długim życiu, po WroBlogu i po Blog Conference Poznań. Była też największa, a że przecież zorganizowanie imprezy tej wielkości i rangi kosztuje masę pracy, energii kinetycznej, dynamicznej oraz spoczynkowej, więc nie ma dziwne, że blogerzy w niej biorący musieli trochę swój udział odpracować. I tutaj moi drodzy na jaw wychodzi, jaka to ciężka robota jest. A że ja z natury jestem leniwy, to i widać blogerem sławnym nie zostanę. Zawsze już będę blągerem żebrolajkowym bez szans na lans. Bu.
I dlatego moi drodzy, zanim zdecydujecie się postawić na karierę światowej sławy blogera poczytajcie poniżej, jak wiele umiejętności musicie posiąść, ile wyćwiczyć sprawności, których nie posiadają ludzie tzw. “normalni” oraz czego się musicie nauczyć (dla ułatwienia w punktach). Bo ja na ten przykład jeszcze tego nie umiem i wątpię, czy w tym wieku już się nauczę. Zawsze już będę blągerem żebrolajkowym bez szans na lans. Bu.
1. Trzaskanie milionów fotek. I miliardów samojebek.
Pierwsza i najważniejsza z blogerskich umiejętności. Przyznam się bez bicia, że pierwszą część opanowałem w stopniu mistrzowskim i spokojnie mógłbym konkurować z tymi wszystkimi, którzy robili zdjęcia identyfikatorom, sobie, budynkowi, sobie, leżakom, sobie, jedzeniu, sobie, slajdom, sobie, pizzy z rukolą, sobie, wegetariańskim kosmetykom, sobie, różowym balonikom, sobie, kanapkom z serem i szynką, sobie oraz oczywiście sobie. Na całym See Bloggers, przez dwa dni trwania konferencji przybyło mi łącznie aż 14 zdjęć (nawet nie mam fajnego na zajawkę), z czego dwa zrobiła Karolina, kiedy obściskiwałem Mikołaja za gratisowe pudełko ciastek. Nie pytajcie – o tym jest następny punkt.
https://www.instagram.com/p/BW18IlSlIMj/
2. Zachowanie wzmożonej czujność w obliczu sponsorów…
…bo nigdy nie wiadomo, kiedy i jakie hasztagi trzeba wrzucić, żeby dostać jakieś fanty w stylu ciastki, herbatki, kosmetyki czy cukierki. Nie załapałem się na herbatę. Ani na cukierki. Ani na kosmetyki antyalergiczne. Ani na kartę do czegośtam, która robi cośtam. Załapałem się za to na wegetariańskie kosmetyki bez glutenu za zrobienie zdjęcia pędzla. Nie, nie swojego pędzla. I nie, nie dla siebie. Zlitowała się tez nade mną Niewyparzona Pudernica, jak zobaczyła jaka ze mnie cipa, bo nic nie wyhaczyłem i oddała mi musująca glinkę do twarzy. Też nie mojej.
https://www.instagram.com/p/BW463e2lA0Z/
3. Posiadanie silnych rąk i kręgosłupa.
Niektórzy poprzedni punkt doprowadzili do poziomu niedostępnego nie tylko przeciętnym nie-blogerom, ale także i nieprzeciętnym blogerom. Rekordziści dzwonili do Ubera i pytali, czy poza helikopterami mają też w ofercie wózki widłowe, bo nie dawali rady dźwigać tych wszystkich toreb, darmowych długopisów, trzymadełek na wizytówki, paczek rukoli z ekologicznie hodowanym fenkułem, smyczek, cukierków musujących, glinek do twarzy być może tez musujących, trzymadełek na trzymadełka do wizytówek, puszek z dziwną cieczą i butelek z darmową wodą (Co trzeba zrobić, żeby dostać puszkę? Nic?!?! To ładuj pani do reklamówki ile wlazie! #truestory). Pozdro dla kolesia, który ładował talerze do siaty, kiedy myślał, że nikt nie patrzy.
4. Oraz silnego żołądka.
Jeśli wydaje Wam się, że tylko woda jest friko na takich imprezach, to macie rację – wydaje Wam się. Wiadomo, że blogerzy to biedaki, więc nie ma bata, żeby byli zadowoleni, jeśli im się nie zapewni darmowego żarcia. Najlepiej takiego, żeby ładnie wyglądało na Insta, bo przecież blogerowi mniej chodzi o to, żeby coś zjeść, a bardziej o to, żeby pokazać innym, co je. A jak dodasz do tego szwedzki stół śniadaniowo-obiadowo-przekąskowy, to się robi niebezpieczne combo, które nie każdy przetrzyma. A może właśnie zakotwiczenie na długie godziny przy paśniku pokazuje, który to bloger-amator, a który bywały jest na takich imprezach? Pozdro dla laski, która ładowała paczki sałaty, kiedy myślała, że nikt nie patrzy.
5. Oraz orientacji w przestrzeni i mistrzowskiego balansu ciałem.
Niektórym nie wystarczało uwiecznianie całej imprezy statycznie na pierdyliardzie samojebek. Niektórzy musieli przekazać potomności przekaz video. Stąd myślę, że za rok do Oskarów pretendować będzie polski paradokument pod tytułem “Hejka kochani, właśnie wchodzę do restauracji”, który będzie walczył o statuetkę z innym paradokumentem “Hejka kochani, właśnie wychodzę z restauracji”. Ten drugi zawiera mnóstwo katastroficznych wątków oraz stawia pytania o przyszłość ludzkiego gatunku, bo koleś w rurkach, który go nagrywał zajebał piszczelem w leżak i wygrzmocił się jak przecinak, a następnie delikatnie popłakał. Ciekawe, czy to wrzucił na yt?
6. Oraz zdrowej wątroby i silnej głowy do picia.
Tuż przed prelekcją Łukasza Jakóbiaka, który już od jakiegoś czasu szuka sponsorów na większą chatkę, ale ciągle mu nie idzie, spotkałem mojego internetowego brata bliźniaka, czyli Pigouta. Po kilkudziesięciu minutach oglądania kawalerki z obitymi meblami z Ikei (serio Łukasz, weź no daj ten regał na książki do naprawy, bo masz narożnik obity i słabo to wygląda) postanowiliśmy zmienić trochę lokal i przedyskutować, który z nas jest tym przystojnym, a który za to bardziej ładnym.
W knajpce obok okazało się, że nie robią normalnego jedzenia, co pasowało tym wszystkim właścicielom rurek i dziwnych czapek stojącym w długaśnej kolejce, ale nam jakoś średnio. Dodatkowo wegańską pizzę z rukolą robi się widocznie dużo dłużej, niż normalną, bo kolejka jakoś za bardzo nie chciała maleć, a nawet vice versa. Podjęliśmy więc męską decyzję, że wejdziemy trochę w chmielowy hurt. Przy okazji wyszło też na jaw, że Pigout jako jedyny mnie czyta, więc wypadałoby się odwdzięczyć i tym samym pierwszą skromną piwną porcję zapodałem ja. Miła pani dorzuciła nam w pakiecie tacę i otwieracz do butelek. Kiedy zawartość flaszek zniknęła, to Pigout poleciał do baru po browarki, bo okazało się, że z kolei ja jako jedyny kupiłem ⇒jego książkę. Wiecie, jakby nie blogerzy, to ci inni blogerzy by padli, bo poza tymi innymi blogerami nikt nie zagląda do tych pierwszych. Chyba nadużyłem słowa “bloger” w jednym zdaniu, nie?
7. Zachowanie czujności również w obliczu celebrytów…
…bo głupio tak nie wiedzieć, że ktoś jest ubrany jak kosmita nie dlatego, że dorwał się do szafy własnej matki, w której własne dziecko pochowało nielubiane śpiochy, a babcia kapelusze i że kot mu wpierdolił skarpetki, tylko dlatego, że to stylista i wyznacza nowe trendy. Albo stylistka. Okazuje się też, że stylizacji można również poddać twarz. Tak w stylu Michaela Jacksona. I to ponoć jest fajne.
8. Oraz odwagi i przytomności umysłu.
Obiecałem sobie, że jak spotkam Magdę z Krytyki Kulinarnej, to zrobimy sobie wspólną samojebkę z dziubkiem i niestety nie wyszło. Nie wiem, czy moja alkoholizacja i tym samym delikatne kłopoty percepcyjne są tu okolicznością łagodzącą, ale Magdy nie namierzyłem z powodu powyższego. No nic, obiecuję nadrobić, tylko wcześniej walnę sobie na odwagę. Dawkę mniejszą, niż 7 piw, bo widać odwaga ma piwne widełki. No i kiedy ogarnę do końca punkt pierwszy.
Opanowanie tych umiejętności Wam wystarczy.
Tak na początek.