Dziś sam jestem #klajentem…

 

Jeśli czy­ta­cie mnie dłu­żej, niż od dzi­siaj, to wie­cie, że cza­sa­mi zda­rza się trud­ny dzień, kie­dy tra­fia­ją mi się #kla­jen­ci. To taki typ nor­mal­ne­go klien­ta, któ­ry jed­nak nor­mal­ny nie jest, a nawet vice ver­sa – jest upier­dli­wy, cze­pli­wy, wszyst­ko­wie­dzą­cy i w ogó­le trze­ba mieć oce­an cier­pli­wo­ści, żeby w słusz­nym gnie­wie cza­sem nie zaje­bać czymś cięż­kim w ten głu­pi łeb. Ale nie moż­na, bo prze­cież peł­na pro­fe­ska i nie wol­no, żeby póź­niej ludzie na inter­ne­tach nie pisa­li słów gorz­kich, a krzyw­dzą­cych. Aż nad­szedł wresz­cie dzień zemsty, w któ­rym to ja się oka­za­łem takim #kla­jen­tem, kon­kret­niej to w ban­ku. Ba, nawet dwa razy!! Prze­pra­szam, co nie?

 

Sam jestem #klajentem po raz pierwszy

Fir­ma Pani Mat­ki nie jest mię­dzy­na­ro­do­wym kon­cer­nem, co to ciśnie bied­ne chiń­skie dzie­ci, żeby za misecz­kę ryżu skła­da­ły swo­imi mały­mi łap­ka­mi coś, co potem boga­te euro­pej­skie dzie­ci wysę­pią od rodzi­ców za worek euro, żeby poszpa­no­wać na Insta­gra­mie. Ale jed­nak raz na jakiś czas tra­fia się zle­ce­nie zagra­nicz­ne, gdzie klient roz­li­cza się w dro­go­cen­nych dewi­zach i jesz­cze jest szczę­śli­wy, że taniej niż u lokal­sów, a i jakość zde­cy­do­wa­nie wyż­sza i nikt nie stra­szy taki­mi wyna­laz­ka­mi, jak prze­rwa obia­do­wa czy ośmio­go­dzin­ny dzień pracy.

Dla­te­go, aby zaosz­czę­dzić sobie i zagra­ma­nicz­nym klien­tom kło­po­tów z szu­ka­niem kan­to­ru, gdzie wymie­nią ojro na zło­tów­ki, zało­ży­li­śmy sobie kon­ta walu­to­we. O róż­ni­cach kur­so­wych nie wspo­mnę, bo to nie blog finan­so­wy, ale lepiej mieć na kon­cie dużo € niż dużo PLN, praw­da? No, i jakiś czas temu mon­to­wa­li­śmy mebel­ki we Fran­cji, nad samym brze­giem oce­anu, za co na kon­to wpa­dło tro­chę ojro. Ale że u nas jest zasa­da, że koń­ców­ka pła­co­na jest po zamon­to­wa­niu wszyst­kie­go bez­u­ster­ko­wo, więc tro­chę zosta­ło do roz­li­cze­nia. Kon­kret­nie to było 1500 €, któ­re zado­wo­lo­ny i szczę­śli­wy posia­dacz nowych kuch­ni zaży­czył sobie wpła­cić gotówką.

Mały prze­ryw­nik dla oczu, jak­by się Wam czy­ta­niem zmę­czy­ły. W takich kli­ma­tach wylą­do­wa­ły we Fran­cji nasze mebelki.

 

Klient, coby lasów nie wyci­nać i chro­nić przy­ro­dę nie wrzu­cił mi do sakiew­ki milio­na monet czy tysią­ca papie­rów, tyl­ko pole­ciał kon­kret­nie – 3 razy po 500€. Sam pierw­szy raz w życiu widzia­łem takie nomi­na­ły i przez chwi­lę czu­łem wewnętrz­ny nie­po­kój, ale w sumie nie mia­łem powo­dów podej­rze­wać, że nie opu­ści­ły one murów fran­cu­skiej men­ni­cy, tyl­ko powsta­ły w przy­do­mo­wej manu­fak­tu­rze, praw­da? Tak czy siak w wiel­kim lęku będąc, wszy­łem cen­ne papie­ry pod kapo­tę, jak ten kurier car­ski Michał Stro­gow i po prze­je­cha­niu 1750 km zamel­do­wa­łem się z powro­tem w rodzin­nych stro­nach kra­ju ojczystego.

Ode­spa­łem dro­gę, zja­dłem solid­ne­go scha­bo­we­go, bo ile moż­na te mał­że i ostry­gi, i pobie­głem do ban­ku, niech kasa na kon­cie pro­cen­tu­je (iro­nia tego zda­nia moż­li­wa jest do wyła­pa­nia tyl­ko dla inte­re­su­ją­cych się opro­cen­to­wa­niem wkła­dów dewi­zo­wych w pol­skich ban­kach). Bank to taki, do któ­re­go mam pewien sen­ty­ment, ale nie czas i miej­sce mówić dlaczego.

Aku­rat przy­pad­kiem zaj­rza­łem do pla­ców­ki w takiej dziel­ni­cy lek­ko nie­cie­ka­wej, gdzie chuj­nia bije się o lep­sze z bez­na­dzie­ją. Kolej­ka śred­nio­du­ża, dwa sta­no­wi­ska obsa­dzo­ne, ludzie sto­ją dziel­nie ści­ska­jąc w rękach prze­po­co­ne bank­no­ty i świst­ki do wpła­ty raty. Widać któ­re­goś z dorad­ców sumie­nie ruszy­ło, bo otwie­ra­ją się drzwi akwa­rium dla tych klien­tów, któ­rzy są bar­dziej i wycho­dzi stam­tąd gość ubra­ny oczy­wi­ście w obo­wiąz­ko­wy mun­du­rek. I pyta:

- Czy ktoś z Pań­stwa ma tyl­ko wpła­tę na konto?

Rozej­rza­łem się, bo w kolej­ce byłem w dru­giej poło­wie dru­giej poło­wy, ale że nikt przede mną się nie wychy­la, to ja i owszem.

- To zapra­szam do siebie.

Kop­nię­ty zaszczy­tem bycia bar­dziej ładu­ję się do środ­ka, sam nie wiem, czy cze­kać na kawę czy na lam­pę pro­sto w oczy, a potem pyta­nie o nazwi­sko rodo­we mat­ki i co robi­łem 18 paź­dzier­ni­ka 1993 roku o 16:48 i czy mam na to świad­ków. Ale nie.

- Popro­szę Pana dowód.

Fran­cja ali­gan­cja, Pan z pro­fe­sjo­nal­nie przy­kle­jo­nym do lica uśmie­chem spraw­dził, że ja to ja i pyta, ile chcę wpłacić.

- 1500 Euro.

Pamię­ta­cie Tele­tu­bi­sie? Jeśli macie to nie­wąt­pli­we szczę­ście i jeste­ście rodzi­ca­mi, to na pew­no Wasze dziec­ko prze­szło przez tele­tu­bi­sio­wy okres w życiu, a Wam się w zwo­je mózgo­we wry­ła ta wkur­wia­ją­ca pio­sen­ka i uśmiech­nię­te sło­necz­ko. No i teraz sobie wyobraź­cie, że wresz­cie ktoś dał Wam szan­sę, żeby się zemścić za te wszyst­kie razy, kie­dy musie­li­ście oglą­dać z Waszy­mi pocie­cha­mi te dener­wu­ją­ce stwor­ki z ich odku­rza­czem, toreb­ka­mi czy tele­grzan­ka­mi i może­cie te pie­przo­ne Tele­tu­bi­sie wresz­cie zatłuc łopa­tą. I jak na widok tej całej tele­tu­bi­sio­wo-łopa­to­wej masa­kry to uśmiech­nię­te roz­kosz­nie sło­necz­ko prze­sta­je być uśmiech­nię­te, a zaczy­na być coraz bar­dziej smut­ne z lek­ki­mi nut­ka­mi stra­chu. I taka to wła­śnie zmia­na zaszła na twa­rzy moje­go dorad­cy, kie­dy usły­szał, że mam zagra­ma­nicz­ne pie­nią­dze. Pew­nie wal­nął w myślach face­palm, po co się wychy­lał i po co on, ban­ko­wiec, ludz­kie cechy okazał.

Ale praw­dzi­we prze­ra­że­nie zago­ści­ło na to obli­cze, kie­dy oka­za­ło się, że to trzy bank­no­ty po 500€. I chy­ba to prze­ra­że­nie mu lek­ko ode­bra­ło rozum, bo od tej pory jak­by stał się mało pro­fe­sjo­nal­ny i zaczął przy­po­mi­nać tro­chę małe­go Sim­bę, kie­dy się dowie­dział, co się sta­ło z Mufa­są – taki mały, zbi­ty kotek.

- Oo, nie ma Pan drobniej?

- Nie.

- I chce Pan to tak wpłacić?

- Czy­li jak?

- No w takich nominałach?

Nie, naj­pierw sko­czę roz­mie­nić do kio­sku. Czas pole­cieć po ambi­cji, bo coś mu nie idzie.

- A to jakiś problem?

- Ależ skąd! Żaden problem!

I koleś zaczął każ­dy bank­not mię­to­lić w rękach i oglą­dać na wszyst­kie stro­ny. Zaj­rzał pod świa­tło, pojeź­dził paznok­ciem, potarł opusz­ka­mi pal­ców, posze­le­ścił papie­rem, popa­trzył pod róż­ny­mi kąta­mi i wrzu­cił na liczar­kę (tak, trzy bank­no­ty). A potem zaczął to samo od nowa. Po kil­ku minu­tach i trzech prze­bie­gach tej zaba­wy pytam:

- I co? Prawdziwe?

- No tak, wyglą­da, że chy­ba tak.

- No to może byśmy już je wpła­ci­li? W czym jest problem?

- Bo ja nie wiem, czy mogę je przyjąć.

Ooo, grub­sza spra­wa – dorad­ca ban­ko­wy nie chce przy­jąć pie­nię­dzy. Nic dziw­ne­go, że w ban­ko­wo­ści ostat­nio jak­by coraz bar­dziej cien­ko pierdzą.

- A nie może Pan bo…?

- Bo to duże nominały.

- I…?

- I ja nie wiem, czy mogę takie przyjąć.

- To niech Pan łapie za tele­fon i dzwo­ni na HotLi­ne, tam Panu powiedzą.

Koleś tro­chę zdzi­wio­ny, że wiem jak dzia­ła­ją ban­ko­we pro­ce­du­ry posłusz­nie łapie za słu­chaw­kę i dzwo­ni. Chy­ba mu się nie spodo­ba­ło, co usły­szał, bo się tro­chę pomarsz­czył, odło­żył słu­chaw­kę i zaczął zno­wu akcję złap fał­sze­rza. Tym razem nie byłem tak cier­pli­wy i prze­rwa­łem mu w poło­wie dru­gie­go przebiegu:

- I co? Kaza­li przyjąć?

- No.

- To na co Pan czeka?

- Muszę się skonsultować.

No w sumie nie ma dziw­ne, że jak chciał się dora­dzić, to poszu­ka rady u dorad­cy, nie? Koleś bie­rze bank­no­ty w garść i wsta­je, żeby wyjść z akwa­rium, pew­nie popro­sić sze­fa pla­ców­ki o zgo­dę i klep­nię­cie, bo wie­cie – bank to kor­po, a w kor­po naj­waż­niej­sze jest kry­cie wła­snej dupy. Tym bar­dziej, że ubra­ny jestem jakoś na luza­ku, nie w gar­nia­ku i co praw­da zło­te­go łań­cu­cha na szyi nie mam, ale kto wie, czy ja nie jakiś gang­sta i przy­sze­dłem lewe pie­niąż­ki wyprać?

Do tej pory tro­chę go rozu­mia­łem – takie nomi­na­ły pew­nie pierw­szy raz w życiu zoba­czył, a nawet jeśli widział je na szko­le­niu wie­ki temu, to kom­plet­nie nic z nie­go nie pamię­ta. Niby coś tam pod pal­cem jest wypu­kłe, coś tam pod świa­tło widać, ale czy to nie pod­rób­ki nie jest w sta­nie stwier­dzić. Bał się, że w przy­pad­ku przy­ję­cia fał­szy­wek zosta­nie obcią­żo­ny kosz­ta­mi, a to na oko jakieś sześć tysię­cy – nie wiem, jak się w pla­ców­kach zara­bia, ale to coś koło 2–3 pen­sji (zapo­mniał widać, jakie są pro­ce­du­ry przy wykry­ciu fal­sy­fi­ka­tów i że niczym nie ryzy­ku­je). I dla­te­go chciał mieć dupo­kryt­kę, bo jak sze­fu klep­nie, to nie moja wina prze­cież. Spo­ko, poj­mu­ję i dla­te­go jakoś się moc­no nie wście­ka­łem, cho­ciaż już tam sie­dzia­łem dobre 15 minut. Ale kie­dy zaczął się z tym moim haj­sem zbie­rać do wyj­ścia, to mi się lek­ko cier­pli­wość skończyła.

- Prze­pra­szam, a gdzie Pan się wybie­ra z tymi pieniędzmi?

- Idę się skon­sul­to­wać, czy mogę te pie­nią­dze przyjąć.

- No dobra, niech będzie, ale dla­cze­go Pan zabie­ra kasę w garść?

- Bo chcę je pokazać.

- Chwi­la, czy­li bez przy­ję­cia wpła­ty i prze­ka­za­nia mi pokwi­to­wa­nia zabie­ra Pan MOJE pie­nią­dze z zasię­gu MOJEGO wzro­ku i sobie gdzieś idzie? A jeśli po dro­dze przyj­dzie Panu do gło­wy wymie­nić je na trzy bank­no­ty po 50 zł, to jak ja Panu udo­wod­nię, że nie takie przy­nio­słem? A jeśli po dro­dze wypad­ną Panu z gar­ści, zła­pie je prze­la­tu­ją­cy w oko­li­cy gołąb-obsra­luch i zama­rzy mu się z moją kasą pole­cieć gdzieś na dachy wić gniazd­ko dla uko­cha­nej? A jeśli po dro­dze będzie napad i ktoś je Panu ukrad­nie? A co, jeśli…

- No wie Pan co…

- Nie, to Pan nie wie! Łamie Pan wła­śnie jeden z naj­święt­szych zapi­sów pro­ce­du­ry wpła­ty gotów­ko­wej w pla­ców­ce ban­ko­wej, któ­ry mówi, że do momen­tu prze­ka­za­nia klien­to­wi pokwi­to­wa­nia za wpła­tę pie­nią­dze nie mają pra­wa opu­ścić pola widze­nia oso­by wpłacającej.

Szcze­rze mówiąc, to nie jestem do koń­ca pew­ny, czy taki zapis był, ale wyda­je mi się, że tak. A po tym, jak mu pod­po­wie­dzia­łem tele­fon na HL zoba­czył, że tro­chę wiem, jak to dzia­ła od środ­ka. Tele­tu­bi­sio­we sło­necz­ko nagle zbla­dło i bar­dzo się spo­ci­ło, bo prze­cież jak­bym teraz chciał wyje­chać ze skar­ga do prze­ło­żo­ne­go (któ­ry prze­cież będzie musiał przyjść, jeśli ma zoba­czyć te podej­rza­ne bank­no­ty), to kole­sio­wi moż­na pole­cieć po pre­mii i jesz­cze trze­ba by mnie było pięk­nie prze­pra­szać. Skąd facet miał wie­dzieć, że nie jestem wred­nym kuta­fo­nem albo tajem­ni­czym klien­tem, praw­da? No nie jestem i dla­te­go mówię do nie­go spo­koj­nie, bo widzę, że pra­wie na zawał schodzi:

- Dobra, ja rozu­miem, że pew­nie widzi Pan takie bank­no­ty pierw­szy raz w życiu, więc niech Pan zawo­ła prze­ło­żo­ne­go i wte­dy pro­szę je wresz­cie przy­jąć, ale kasa leży tu na sto­li­ku i nigdzie Pan z nią nie wędru­je, ok?

- OK, za chwil­kę wracam.

Przy­tup­tał z jakąś laską, laska zaj­rza­ła pod świa­tło, pojeź­dzi­ła paznok­ciem, potar­ła opusz­ka­mi pal­ców, posze­le­ści­ła papie­rem, popa­trzy­ła pod róż­ny­mi kąta­mi i wrzu­ci­ła na liczar­kę (tak, trzy bank­no­ty). Po czym stwier­dzi­ła, że nie widzi powo­dów, dla któ­rych dorad­ca nie miał­by tych pie­nię­dzy przy­jąć jak to dobre bogi ban­ko­wo­ści naka­zu­ją. I sobie poszła. Gość wkle­pał do sys­te­mu co miał wkle­pać, lek­ko drżą­cą ręką pod­su­nął mi do pod­pi­sa­nia świ­stek, któ­ry przed pod­pi­sa­niem dokład­nie prze­stu­dio­wa­łem, sam zło­żył auto­graf na swo­im. Tro­chę się widać poczuł pew­niej, bo zno­wu wysko­czył mu wystu­dio­wa­ny uśmiech i zagaił:

- A czy mogę Panu jesz­cze zaproponować…

Popa­trzy­łem na nie­go tak, że tele­tu­bi­sio­we sło­necz­ko zno­wu lek­ko posmutniało.

- No tak. Do widzenia.

 

Dru­gi raz był w tej samej pla­ców­ce. I histo­ryj­ka też doty­czy wpła­ca­nia pieniążków.

Też w pięć­set­kach, tyl­ko dla odmia­ny w złotych.

Ale to za jakiś czas, bo wpis nam się rozrósł.

 

 

Fot: foto­lia, autor: hppd


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close