Dzisiejszy wpis sponsoruje literka G jak “Game of Thrones” oraz KJWDM, jak boli_mnie_łeb. I dlatego ten wpis ma dwa cele – pierwszym jest powstanie wpisu, bo terminy gonią i czytelnicy się niecierpliwią. Po drugie potwornie boli mnie łeb, jakaś pogodowa migrena mnie męczy już któryś dzień z kolei, więc to cel jedyny, bo pod czaszką gania mi stado krasnali w glanach i chyba noszą takie dzwoneczki jak te laski od tańca brzucha, bo tylko mi trzeszczy, dudni i dzwoni. A nic nie piłem wczoraj, więc to chyba choroba jest, względnie czas umierać. Nawet liczenie mi nie idzie, jak widać.
I dlatego temat będzie nieskomplikowany, coby nie przeciążać zwojów mózgowych, a jednocześnie przystępny, coby nie przeciążać zwojów mózgowych. No i dopiero co była kolejna premiera nowego odcinka “Gry o tron”, którą z premedytacją olałem (EDIT and SPOJLER ALERT: no nie dało się – zasypały mnie zewsząd memy i filmiki z mrożonym smokiem, więc się nie dało olać). A wszyscy Wam powiedzą, że jak na liście mają się znaleźć najlepsze seriale, to “Game of Thrones” jest pozycją obowiązkową jak Happy Meal w Macu na szkolnej wycieczce.
Nie wiem jak Wy, ale ja dostaje wściku macicy, kiedy muszę oglądać seriale w kawałkach.
Czekanie tydzień na kolejny odcinek, kiedy w końcówce ostatniego główny bohater z zakrwawionym nożem w ręku ćwiartuje niewinny kawałek polędwicy wołowej na tatara i zostaje zaskoczony przez uwolnioną z tajnego ośrodka rządowego do walki z bronią biologiczną grupę zmutowanych krwiożerczych wegetarian powoduje, że mam ochotę pizdnąć pilotem w ekran tego telewizora, co to go nie mam. Dodatkowo nie mam telewizji, nie mam kablówki i nie mam gdzie ani na czym oglądać tego, co serwują nam w denerwująco małych porcjach stacje telewizyjne, więc zazwyczaj dostaję od razu do dyspozycji pełnowartościowy, zbilansowany i całosezonowy posiłek od takiego Netflixa, czy innych internetowych operatorów, nie wnikajmy w szczegóły. Tylko jeść, nawet jak jest 1 w nocy i wtedy niezdrowo.
Takie oglądanie seriali ciurkiem wpływa kojąco na moje nerwy nie tylko z tego powodu, że czekać to ja lubię tylko jak mi się MałaŻonka pindrzy, bo Ona zawsze po tych wszystkich dziwnych czynnościach zwanych mejkapem i po przeszukaniu szafy pełnej “nie mam co na siebie włożyć” w sposób znaczący podnosi estetykę otoczenia robiąc mi dobrze wizualnie, ale też nie martwię się przejebywywaniem moich prywatnych osobistych pieniędzy z abonamentu na kolejną transmisję z miesięcznicy. Gdyż ponieważ zgodnie z obowiązującym (jeszcze) prawem – no television, no abonamentos.
Ja lubię sobie usiąść i za jednym, góra cy, podejściem walnąć od razu cały sezon, góra cy.
I bardzo źle znoszę, kiedy ktoś mi na to nie pozwala emitując odcinki we wkurwiających tygodniowych przerwach. Może dlatego czasami seriale, które są ach i och powodują moje pff albo zieew? Bo mnie to czekanie wystarczająco wnerwiło, żeby się nie zachwycać? Nie mam innego wytłumaczenia na fakt, że niektóre seriale są zajebiste, naprawdę obiektywnie patrząc wręcz genialne, ale zamiast kisielu w majtkach powodują u mnie chęć na wyprawę do lodówki po ten deser z chia, co to go sobie dzień wcześniej zalałem mleczkiem kokosowym i teraz wygląda jak żabi skrzek. A przecież żreć o 1 w nocy niezdrowo.
Tak czy siak dzisiaj lista seriali, które większość z Was pewnie uzna za cud świata co najmniej jak duża milka z oreo (kurna, im bardziej jestem na diecie, tym bardziej mi się śni), a które mi się podobają średnio lub wcale. Wiem, że one są dobre albo bardzo dobre, ale po prostu coś nie pykło, coś między nami nie zaskoczyło, chemia nie teges, jak to mawiał klasyk Osioł.
“Miasteczko Twin Peaks”
Taa, zaczęło się dawno temu, kiedy jeszcze myślałem, że jak chcę mieć dziewczynę, to muszę być romantyczny i przynosić na randkę kwiatki. Leciało to tak jakoś chyba w piątkowe wieczory, a wiadomo przecież, gdzie się w liceum będąc w piątkowe wieczory chodzi, prawda? W efekcie piątkowego wieczoru zazwyczaj lądowałem w stanie delikatnie nietrzeźwym w sobotnim poranku. Przegapiając odcinek, albo osiem. Mówiąc krótko – było mi doskonale wszystko jedno, kto zabił Laurę Palmer. I dalej jest. I totalnie mnie nie ruszyła radosna wieść o tym, że kręcą kolejne części.
Znaczy nie znaleźli ciągle mordercy, tak?
“LOST”
Uwierzycie? To chyba jeden z TYCH seriali, od których się zaczął triumfalny marsz z trąbkami produkcji telewizyjnych przez świat. W wyniku tego wielkim wytwórniom filmowym pozostało jedynie ekranizować komiksy, szkolne lektury albo kręcić katastroficzne paradokumenty o nieudanym lądowaniu samolotu pasażerskiego strąconego przez tajemniczy układ niewykrywalną bombą termobaryczną w sztucznej mgle w brzozowym lesie. W sumie “LOST” było podobne, tylko rozwalili się w dżungli. I przeżyli. Znaczy właściwie… czy po tylu latach to już byłby spojler? Nie, nie obejrzałem ostatniego sezonu, czy nawet kilku ostatnich – przeczytałem to w necie.
I jakoś mi na razie wystarczy.
“X‑files”
No. Serio! Ja, miłośnik filmów fantasy, sf i tych o zjawiskach nienormalnych. Tutaj ewidentnie winę za całe to zło ponosi puszczanie archiwuma odcinkami w jakiś wieczór, kiedy to nie wiedziałem, w który. A poza tym młodym będąc miałem lepsze rzeczy do robienia po ciemku, niż oglądanie seriali w telewizji. Pamiętam odcinek o gościu, który się wydłużał albo robił coś innego dziwnego, przez co przelazł przez sedes i zrobił coś, czego już z kolei nie pamiętam. Po tym doświadczeniu zawsze już patrzę w kibel, zanim na niego siądę, a efektem ubocznym jest to, że jakoś nie załapałem klimatu tak bardzo, że do odcinków o spisku wszechświatowym i kosmitach nie doszedłem oraz totalnie nie mam pojęcia co palił Palacz.
Pytanie, czy warto teraz jakoś sobie odświeżać przy okazji wypuszczenia nowego sezonu, czy dać sobie spokój, bo i tak już nie załapię bakcyla #staroć?
“Breaking Bad”
To już serial ery dostępu do całych sezonów w ten czy inny sposób, może nie drążmy tematu. Po tym, jak z pierwszego piętra spadła przez przejaraną podłogę wanna pełna kwasu oraz resztek jakiegoś gangsta stwierdziłem, że serial kocham. Po tym, jak dwóch gości w kosmicznych strojach hechemicznych jumało beczkę czegoś hechemicznego w celu wytworzenia amfy stwierdziłem, że serial kocham. Po tym, jak inny wielki gangsta na środku jakiegoś straszliwego zadupia usmażył głównemu bohaterowi burrito stwierdziłem, że coś tu nie funga, bo odczuwam… nic nie odczuwam. I to od ładnych kilku odcinków.
Zdradźcie mi spojler – kolesiowi wyleczyli tego raka, czy jednak niekoniecznie?
PS. Na Netflixie leci “Ozark”, który mnie po czterech odcinkach wgniata w ziemię. Podobno te same klimaty – warto wrócić do “BB” i dać mu jeszcze jedną szansę?
“Dexter”
Jakoś nie czuję tego całego pomysłu, że psychopata jest psychopatą tylko dla innych psychopatów, a dla niepsychopatów już nie jest psychopatą. Ale zmęczyłem kilka sezonów, bo miejscami było naprawdę zabawnie tym takim czarnym humorem, jaki lubię. Ale tych miejsc było coraz mniej, i mniej, i mniej, i w końcu stwierdziłem, że jak mam się nie wysypiać, to chociaż przy czymś fajnym. Pamiętam, że odpadłem gdzieś w momencie, kiedy na dnie zatoki ktoś odkrył te wszystkie ciała, które Dexter niepostrzeżenie wyrzucał i one sobie tam leżały. W tej wodzie.
Pewnie rekiny w całej okolicy zaraziły się hipsterstwem i przeszły na #vege.
“Vikings”
To wypadek przy pracy jest chyba tylko, albo byłem zajebiaszczo zmęczony, ale skoro zasnąłem w połowie drugiego odcinka, to stwierdziłem, że zostawię sobie całość na potem. I co z tego, że była 1:30 w nocy? “Daredevila” (pierwszego, żeby nie było) oglądałem do 3:15. Da się? Da się! Ale przy wikingach się nie dało – dam mu szansę, na pewno dam, ale nie wiem kiedy.
Chyba, że gdzieś będą po drodze cycki, to wtedy szybciej.
Będą?
“Game of Thrones”
I wreszcie nareszcie serial, który ten cały wpis sprowokował. Pierwsze trzy sezony poleciałem ciurkiem. Średnio mi się podobało – praktycznie ciągle łażą i gadają, mało jakiejś fajnej akcji, co chwilę dochodzi ktoś nowy i nieznany, bo właśnie zabili kogoś, kogo zdążyłem polubić. Fajne wątki przeplatają się z niemiłosiernymi dłużyznami, kiedy znowu łażą i gadają, albo dochodzi ktoś nowy i nieznany, bo właśnie zabili kogoś, kogo zdążyłem polubić. Gdyby nie obecność cycków oraz solidnych, pełnych juchy scen walki mniejszej czy większej to nie dałbym rady. Za to teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że od poprzedniego sezonu zaczęło mi się podobać i choć nie gryzę pazurów przed kolejnymi odcinkami, to jednak coś mnie ciśnie, żeby być w miarę na bieżąco. Przyznam się bez bicia, że dopiero smoki w akcji, a ostatnio ten mrożony w szczególności spowodowały, że moje serce zaczęło szybciej bić. Ale sam nie wiem, czy wymiana smoki za cycki Daenerys Targaryen, która co sezon to fajniejsza, się tak do końca opłaca. Nadzieja w tym, że Jon Snow już leży bez koszulki, więc coś się kroi.
Jak dla mnie, dopiero od 6 sezonu (może końcówki 5) ma to naprawdę kopa. Tylko jak tu się połapać, o co chodzi, bez oglądania pięciu poprzednich? A jak tu obejrzeć pięć poprzednich bez zasypiania?
Może tak?
Ja wiem, że się zaraz zacznie larum, giewałt i olaboga, bo co on tu szarga świętości i świetności, gupi jest, nie zna się i ma wszy na pępku. Może i tak, może i się nie znam, ale co ja poradzę, że:
Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca.
Może mi ktoś przetłumaczy po ludzku, co takiego w powyższych produkcjach ma mnie zachwycać?
Bo ja bym bardzo chciał.
Fot: fotolia, autor: Focus Pocus LTD