Luca D’Andrea “Istota zła” – recenzja książki w #5na1

 

Wie­cie co się dzie­je PIĄTEGO dnia każ­de­go mie­sią­ca? W inter­ne­tach poja­wia się kolej­na nasza recen­zja pisa­na przez eki­pę #5na1, gdzie pię­ciu blo­ge­rów (trzy uro­cze nie­wia­sty i dwóch twar­dych face­tów) recen­zu­je tę samą książ­kę wybra­ną przez jed­no z nas dla pozo­sta­łych. A ponie­waż w tym mie­sią­cu pią­ty wypa­dał w nie­dzie­lę, czy­li ode­rwa­li­by­śmy Was od goto­wa­nie roso­łu i tłu­cze­nia scha­bo­wych, więc publi­ku­je­my dzi­siaj, tj. szó­ste­go. Wespół w zespół prze­czy­ta­li­śmy dla Was powieść “Isto­ta zła”  Luca D’Andrea.

Jak to się pod­czas trwa­nia całej akcji czę­sto dzie­je, tra­fi­ła mi się książ­ka kom­plet­nie mi nie­zna­ne­go auto­ra. Po raz kolej­ny mamy kli­ma­ty oko­ło­wło­skie albo wło­skie­go auto­ra, ale nie będzie o sło­necz­nej Ita­lii tyl­ko o górach. Do tego potęż­nych, posęp­nych, żasnie­żo­nych, suro­wych – krót­ko mówiąc nie­bez­piecz­nych. Śmier­tel­nie niebezpiecznych.

 

Historia…

Wie­cie, w tej książ­ce sło­wo “histo­ria” nabie­ra dwóch zna­czeń – bo po pierw­sze jest fabu­ła, a po dru­gie jest histo­ria pew­ne­go daw­ne­go wyda­rze­nia w górach, wokół któ­re­go fabu­ła krą­ży. Ale zaczy­na się  jakoś tak nor­mal­nie, by nie rzec sielankowo.

Mamy Ame­ry­ka­ni­na Jere­mia­sza Salin­ge­ra, zdol­ne­go tele­wi­zyj­ne­go doku­men­ta­li­stę, któ­ry posta­na­wia prze­pro­wa­dzić się wraz z żoną i cór­ką do małej miej­sco­wo­ści Sie­ben­hoch poło­żo­nej w górach Połu­dnio­we­go Tyro­lu, skąd też i jego żona pocho­dzi. Życie tu bie­gnie powo­li i spo­koj­nie, a Jere­miasz wpa­da na pomysł nakrę­ce­nia doku­men­tu o cięż­kiej pra­cy ratow­ni­ków gór­skich. Fil­my jego autor­stwa moż­na nazwać raczej para­do­ku­men­ta­mi, bo wpla­ta­nie w nie scen peł­nych adre­na­li­ny słu­ży nie tyl­ko temu, żeby nauczyć, ale przede wszyst­kim, żeby zapew­nić widzo­wi rozrywkę.

W pew­nym momen­cie docho­dzi do nie­szczę­ścia – bez­li­to­sny żywioł zabi­ja całą zało­gę heli­kop­te­ra ratun­ko­we­go i z życiem ucho­dzi jedy­nie fil­mo­wiec. Cała sytu­acja wywie­ra ogrom­ne pięt­no na umy­śle nasze­go boha­te­ra, któ­ry nęka­ny jest nie tyl­ko wyrzu­ta­mi sumie­nia, stre­sem poura­zo­wym, ata­ka­mi pani­ki oraz wiel­kim poczu­ciem winy, ale rów­nież miesz­kań­cy wio­ski obwi­nia­ją go o spo­wo­do­wa­nie śmier­ci całe­go zespo­łu ratowników.

Aby odzy­skać rów­no­wa­gę psy­chicz­ną posta­na­wia zająć się czymś, co zaab­sor­bu­je go na tyle, żeby mógł dojść do sie­bie. Wpa­da na trop histo­rii sprzed kil­ku­dzie­się­ciu lat, kie­dy to w nie­da­le­kim wąwo­zie Blet­ter­bach doszło do potwor­ne­go potrój­ne­go mor­der­stwa, a spraw­cy zbrod­ni nigdy nie odna­le­zio­no. Szpe­ra­jąc w archi­wach, roz­ma­wia­jąc z miesz­kań­ca­mi wio­ski spo­ty­ka się już nie tyl­ko z ich nie­chę­cią, ale wręcz wro­go­ścią, bo nie dość, że miej­sco­wi nie wyba­czy­li mu nie­daw­nej śmier­ci, to jesz­cze roz­dra­pu­je on zabliź­nio­ne już rany. Dodat­ko­wo spo­łecz­ność Sie­ben­hoch uwa­ża wąwóz Blet­ter­bach za miej­sce prze­klę­te, gdzie zda­ją się rzą­dzić dia­bel­skie siły.

 

Bohater…

Mam wra­że­nie, że boha­te­rów tej powie­ści jest trzech, a wła­ści­wie tro­je. Sam Jere­miasz, któ­ry jest jed­no­cze­śnie nar­ra­to­rem, co daje nam dosko­na­ły wgląd w jego umę­czo­ną psy­chi­kę, jego sta­ny emo­cjo­nal­ne, ata­ki pani­ki czy zmien­ne nastro­je. Jak pisa­łem wie­lo­krot­nie – uwiel­biam tak popro­wa­dzo­ne powie­ści, bo dają dużo głęb­szy obraz tego, co się dzie­je z wystę­pu­ją­cy­mi na ich kar­tach ludźmi.

Dru­gim boha­te­rem są góry. Ale ten temat dokoń­czę przy opi­sy­wa­niu języ­ka, w jakim napi­sa­no książkę.

Boha­ter trze­ci to… Hmm, nie do koń­ca wiem, jak to opi­sać – to atmos­fe­ra. Atmos­fe­ra małe­go mia­stecz­ka, w któ­rym każ­dy ma swo­je sekre­ty i praw­dzi­we obli­cze na co dzień skry­te pod maską otwar­to­ści i sym­pa­tii. To dusz­ny kli­mat wio­ski na krań­cu świa­ta, wśród śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nych i suro­wych gór, sma­ga­nej mroź­ny­mi podmu­cha­mi pobli­skie­go lodow­ca. To atmos­fe­ra wyalie­no­wa­nia głów­ne­go boha­te­ra, któ­ry tak napraw­dę jest tu obcy. To poczu­cie nie­mo­cy i bez­si­ły, kie­dy zmie­rza się z murem mil­cze­nia miesz­kań­ców tej małej gór­skiej osady.

Pomi­mo zazna­czo­nych dość wyraź­nie wąt­ków rodzin­nych żony i cór­ki odnio­słem wra­że­nie, że zosta­ły one zepchnię­te na dal­szy plan. Mie­wa­ją swo­je waż­ne momen­ty, ba, nawet klu­czo­we cza­sa­mi, ale jeśli weź­mie­my powieść jako całość, to jakoś mi ich było mało.

 

Język i akcja…

To, jak bar­dzo suge­styw­nie i pla­stycz­nie Luca D’Andrea opi­su­je góry jest mistrzo­stwem świa­ta. Co jest w sumie dziw­ne, bo jego język nie jest tak barw­ny, jak język Koont­za czy Kin­ga, ale czy­ta­jąc dosko­na­le czu­łem potę­gę gór i biją­cą od niej gro­zę. Może to wła­śnie dla­te­go, że opi­su­jąc tak suro­we i nie­przy­ja­zne czło­wie­ko­wi śro­do­wi­sko uży­wa rów­nie suro­we­go języ­ka? Nie czy­ta się tego cięż­ko, wręcz prze­ciw­nie, ale na pew­no nie mogę powie­dzieć, że czy­ta się samo i czy jakoś tak lek­ko. Ba, lek­ko nie jest na pew­no – bywa krwa­wo i bar­dzo, bar­dzo naturalistycznie.

Akcja nie bie­gnie jakoś szcze­gól­nie wart­ko, raczej trzy­ma tem­po życia miesz­kań­ców gór­skiej wio­ski, czy­li toczy się nie­spiesz­nie, acz spraw­nie i nie­ubła­ga­nie. Choć nie powiem, zwro­tów jest w niej co nie­mia­ra i nie wszyst­kie tak oczy­wi­ste, jak byśmy przy­pusz­cza­li. Nie­ba­ga­tel­ną rolę w tym odgry­wa spo­ra ilość wąt­ków pobocz­nych. Co dziw­ne – to wca­le nie jest wadą “Isto­ty zła”, któ­rą czy­ta się bar­dzo dobrze, cho­ciaż miej­sca­mi mia­łem wra­że­nie, że przy­tła­cza mnie dusz­ny, klau­stro­fo­bicz­ny klimat.

 

Podsumujmy…

Bar­dzo dobrze napi­sa­ny thril­ler z ele­men­ta­mi kry­mi­na­łu, a wyko­rzy­sta­nie pra­daw­nej legen­dy doda­je kil­ka wąt­ków cha­rak­te­ry­stycz­nych dla powie­ści gro­zy. I tej gro­zy, tego lęku jest tu bar­dzo dużo. Boimy się Bestii, ale też sie­dzi w nas głę­bo­ko ata­wi­stycz­ny lęk przed góra­mi i przed bez­li­to­snym żywio­łem, przed siła­mi natu­ry. Nie wol­no rów­nież zapo­mnieć o stra­chu przed tym, co drze­mie w ludz­kiej natu­rze i psy­chi­ce dopro­wa­dza­jąc nie­rzad­ko do zbrodni.

I czy­ta­jąc to wszyst­ko wyda­wać by się mogło, że będę książ­ką zachwy­co­ny. Ale nie wie­dzieć cze­mu nie jestem. Niby wszyst­ko gra, ale cze­goś mi bra­ku­je. Może w gło­wie uku­ło mi się porów­na­nie do “Smę­ta­rzu dla zwie­rza­ków” (nie wie­dzieć cze­mu prze­tłu­ma­czo­ne w póź­niej­szych wyda­niach na “Cmę­tarz zwie­żąt”), bo akcja też roz­wi­ja się nie­spiesz­nie, też atmos­fe­ra miej­sca­mi aż dusi, też mamy nie­wy­tłu­ma­czal­ne i nad­na­tu­ral­ne wąt­ki? Może tego ostat­nie­go mi tro­chę zabra­kło? Nie wiem.

Nie daję książ­ce mak­sa, choć było bli­sko. Pole­cam na pew­no – jeśli lubi­cie takie kli­ma­ty, to się nie zawie­dzie­cie. Nie­wąt­pli­wie to bar­dzo dobry kawa­łek lite­ra­tu­ry, ale nie poru­szy­ła we mnie zbyt wie­lu strun.

I sam nie wiem dlaczego.

Język: 4,5÷5
Emo­cje: 45
Pomysł: 45
Akcja: 45

 

A poni­żej recen­zje do pozo­sta­łych recen­zen­tów z #5na1

Pan Czy­ta

Ruda

Socjopatka.pl

Tak sobie czytam


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close