Kiedy człowiek-bląger rano budzi się nad morzem, a dokładniej to w Kamieniu Pomorskim (który, jak się okazało, wcale nie jest nad morzem), potem po śniadaniu w Międzyzdrojach wróci sobie do Wrocławia, a w planach ma jeszcze wieczorno-nocny seans “Króla Artura”, to po drodze fajnie by było coś zjeść. Fajnie by było też, żeby to jedzenie było smaczne, w miarę ciekawe, wyglądało dobrze na Instagramie i do tego oczywiście dawało siłę do walki o lepsze jutro. Takim jedzeniem w założeniu jest ramen. Dlatego odwiedziliśmy PANda Ramen na ulicy Białoskórniczej.
Co to jest ramen?
To taki japoński rosół.
W tym momencie japo-świry zatłukliby mnie kijem bo, a co bardziej wyrozumiali zostaliby moim asystentem kaishakunin przy rytualnym seppuku, które musiałbym popełnić obraziwszy tak zacną zupę, jaką jest ramen, prostackim określeniem rosół (i prawdopodobnie wymyślili go Chińczycy, nie Japończycy, ale to szczegół). Jest to długo gotowany bulion mięsny, rybny bądź – o zgrozo!- warzywny, do którego poza makaronem wrzuca się wszystko to, co akurat zalega na kuchni. W efekcie powstaje danie będące taką zupą na dopingu i sycącą jak cały, dwudaniowy obiad. No i jest podobno fenomenalny na kaca, ale az tak się dla Was nie poświęcę na razie, co?
Do tego ostatnio stał się bardzo modny, bo fajnie wygląda na Instagramie.
I tego było nam trzeba.
Co oferuje PANda Ramen?
PANda Ramen oferuje ramen #suprise. Szczerze mówiąc, ja tu trochę pokierowałem całą wycieczkę, bo miałem ochotę w lokalu spróbować czegoś, co zdarzało mi się już zamawiać na dowóz. No i fajnie wygląda na Instagramie.
Poza różnymi rodzajami ramenu w karcie są jeszcze nadziewane różnymi smakowitościami japońskie pierożki gyoza czy sałatki o orientalnie brzmiących nazwach. Do popicia jest japońskie bądź rzemieślnicze piwo, napój aloesowy i polski John Lemon na naturalnym zakwasi… eee, z naturalnych składników. Na deser lody z polish lody – po przeczytaniu samej nazwy obejrzałem się, czy gdzieś nie czai się słynna kolejka do polish lody. Mix sałatek dane mi było spróbować wcześniej zamówiony w dostawie i jakoś mnie one nie porwały, pierożkami byśmy się nie najedli, więc stwierdziliśmy, że zapodamy sobie po solidnej zupie i potem najwyżej czymś się dopcha, jeśli będzie taka potrzeba.
Co prawda stacjonarnie byłem po raz pierwszy, ale przez internety zamawia się podobnie, więc się nie pogubiłem, kiedy dostałem do łapki karteczkę i ołówek. A nawet jeśli bym się pogubił, to przemiłe kelnerki szybko wyjaśniają, o co kaman. Zaznaczamy na kartach jaki ramen i jakiej wielkości zamawiamy jako bazę (mamy wybór pomiędzy trzema regularnymi i jednym specjalnym dostępnym w określone dni tygodnia), jeśli chcemy go sobie zaostrzyć, to stawiamy ptaszka przy dodatkowej miseczce z ostrą pastą, dorzucamy trzy bezpłatne dodatki i ewentualnie kilka płatnych, decydujemy, czy mamy ochotę zatopić kły w dodatkowe mięso, a na koniec wpisujemy w uwagach, żeby nam np. wyrzucili kapustę pekińską, gdyż obawiamy się gazów i voilà.
Nie będę Wam truł, kto jaki zamówił, bo możliwości wyboru jest bardzo dużo patrząc na ilość składników dodatkowych. Weźcie też pod uwagę, że porcja duża jest naprawdę duża. W międzyczasie, czekając na jedzenie, przeczytaliśmy całkiem zabawną instrukcję tego, jak japońską zupę jeść. I że nie trzeba się wstydzić siorbania, mlaskania i uciekających klusków. A nawet można być z tego dumnym, bo taki ramen to jest zajebista rzecz i obcowania z nim nie powinny nam zepsuć takie duperele, jak odgłosy jedzenia. Fajne to i zabawne, daję plusa.
Dobre? Oj tak! Bardzo!
Sprawnie i w miarę szybko na nasz stół trafiają cztery michy pełne dobrości. I kiedy piszę “pełne” to uwierz mi, są naprawdę pełne. To wielkie michy wypełnione po brzegi aromatycznym bulionem, fajnym, sprężystym makaronem oraz mięskiem, warzywami i kilkoma innymi dodatkami, które mają obco brzmiące nazwy, ale moje podniebienie wita je jak swoich.
Bulion esencjonalny, lekko tłustawy, troszkę słonawy, ale w sam raz nawet dla mnie, przeciwnika białej śmierci w solniczce. Świetnie doprawione i rozpływające się w ustach mięsko, przyjemnie chrupiące warzywa. Nie mam za bardzo porównania z ramenem serwowanym w innych knajpkach, ale nie muszę mieć, żeby wiedzieć, czy mi smakowało. A smakowało bardzo.
Zastanawiam się, czy jednak prawie 30 PLN za talerz zupy to trochę nie za dużo?
Co prawda i talerz ogromny (wersja duża to 0,7l, mała 0,4l za mniej niż 20 PLN), i zupa nie jest tylko samym wywarem, a pełnoprawnym posiłkiem, ale to jednak mało nie jest. Czy warto? Moim zdaniem zdecydowanie tak!
I nie przejmujcie się, że nie umiecie jeść pałeczkami – ja też nie umiem i zupełnie mi to nie przeszkadza.