Wałbrzych.
To jedno słowo w większość z Was pewnie wywoła nieopanowaną chęć naciśnięcia krzyżyka tam w rogu, na górze, bo co jest w Wałbrzychu fajnego na tyle, żeby o tym czytać wpis? Ano fajne w nim jest to, że jest blisko Szczawna-Zdrój. A w tymże Szczawnie-Zdroju znajdziecie kompleks wypoczynkowy Dworzysko z restauracją Babinicz, gdzie pod czujnym okiem jednego z najlepszych szefów kuchni w Polsce, Wojciecha Harapkiewicza uczestniczyliśmy niedawno w warsztatach kulinarnych dla blogerów. Restauracja to nie byle jaka, bo została wyróżniona jedną czapką w Żółtym Przewodniku Gault&Millau w edycji 2016 i dwiema w roku 2017., więc nie ma to tamto.
Czujne Wasze oko powinno zawisnąć na chwilę na słowie “uczestniczyliśmy”, bo trochę muszę o nim poopowiadać. Otóż data była niebanalna i bardzo ważna, bo akurat miał to być TEN weekend, kiedy wypadały moje 41 urodziny, a dzień później nasza okrągła, 18 rocznica ślubu. I w związku z tym będąc rozdartym pomiędzy rozkoszami ducha a ciała, na zaproszenie odpisałem, że niestety, ale te cielesne przeważają i chcę te kilka dni spędzić z MałąŻonką, więc niestety, albo nie jadę, albo jadę z Nią, a że Ona nie-blogerka, więc mamy tu delikatną komplikację.
Okazało się jednak, że żadna to komplikacja i Pani Matka może mi towarzyszyć, za co niniejszym bardzo dziękuję Michałowi, który tak długo męczył Dworzysko, aż się zgodziło. I tak to razem małżeńsko wylądowaliśmy na warsztatach kulinarnych, a potem w przytulnym pokoju, z bardzo przytulnym, wygodnym i nieskrzypiącym łożem.
Tyle prywaty, wróćmy do Dworzyska. Cały kompleks znajdziecie przy Parku Szwedzkim, gdzie z jednej strony mamy mnóstwo zieleni (no, chyba, że jesień), a z drugiej na horyzoncie majaczą Góry Wałbrzyskie i jeśli ktoś lubi górskie wędrówki, to może się wyprawić na pobliski Chełmiec, ich najwyższy szczyt. Znajdziecie tutaj nie tylko restaurację Babinicz serwująca m.in. przepyszną dziczyznę, ale także kawiarnię Szwajcarkę, hotel, stadninę koni oraz niedługo browar warzący własne piwo.
Świetne miejsce na weekendowy wypad z dala od gwaru wielkiego miasta. A że to tylko około godziny od Wrocławia, to polecam gorąco jako cel sam w sobie, albo bazę wypadową gdzieś dalej, np. na afrykańskie Safari w czeskim Dvur Kralove.

Nie, nie. Ja mam taki dziwny wyraz twarzy nie dlatego, że mi się chce do kibla, tylko zimno było. Serio. Bardzo zimno.
Tak się niestety złożyło, że dokładnie ten sam weekend wybrał sobie na wizytę orkan Grzegorz, więc nie poniosło nas ani do parku, ani w te góry, a zwiedzanie całości przebiegło w tempie iście ekspresowym. Odwiedziliśmy hotel dla koni, ujeżdżalnię pod dachem, zajrzeliśmy do ogrodu, skąd pochodzą warzywa i zioła trafiające na restauracyjne stoły i talerze. Dłuższą chwilę spędziliśmy w drewnianej grillowej wiacie, gdzie paliło się przytulne ognisko, a obok, w piekielnej machinie wędziły się przepyszne wędliny (wiem, że przepyszne, bo wieczorem dane nam było ich spróbować).
Padało umiarkowanie, ale że było zimno i wiało straszliwie, to z nieopisaną ulgą powitaliśmy ciepłe i przytulne wnętrze restauracji, gdzie miały odbywać się nasze warsztaty, i gdzie na wejściu, w holu, wita nas mini-sklepik produktów regionalnych wytwarzanych w samym Dworzysku, ale i przez małe manufaktury z Dolnego Śląska. Miłośnicy naturalnie robionych miodów, soków, syropów, dżemów, konfitur, nalewek, cydrów czy mięs (z szerokim wachlarzem wyrobów z dziczyzny) poczują się tu jak dziecko w sklepie z zabawkami.
A potem zgasło światło…
Wzięli nas do takiego lekko creapy pokoju, za urządzenie którego odpowiada architekt wnętrz ze specyficznym gustem, posadzili przy wielkim stole, przynieśli wodę w karafkach, a potem zgasili światło i kazali jeść po ciemku. I tak to się proszę Państwa zaczęła kolacja w ciemnościach.
Pierwszy raz miałem okazję uczestniczyć w takim wydarzeniu i muszę powiedzieć, że przeżycie bardzo ciekawe. Przede wszystkim rzeczywiście jest tak, że kiedy znajdziemy się w całkowitych ciemnościach (do tego stopnia, że obsługa nosiła noktowizory) to dzieją się dwie rzeczy:
Po pierwsze nic nie widzisz.
Odkrywcze nie? Ale bardzo mocno pokazuje, jak wiele informacji o otaczającym świecie czerpiemy właśnie ze wzroku. Pozbawieni tej możliwości nagle musimy wyostrzyć pozostałe zmysły, co w kontekście jedzenia wcale, ale to wcale nie jest wadą, a wręcz przeciwnie. Mieliśmy za zadanie zgadnąć, co jemy w dwóch podanych nam setach i pochwalę się nieskromnie, że odgadłem bardzo dużo.
W pierwszym były ostrygi (rozpoznałem, bo kiedyś dostałem od klienta z Francji całą skrzynkę), ośmiornica przygotowana tak, że aż rozpadała się w ustach (tu nie zgadłem, właśnie przez tę konsystencję) oraz lekko pikantna sałatka z krewetek i kawioru z dodatkiem chili (nie rozpoznałem tu krewetek). W drugim na stół wjechały: kiszony kalafior (niecodzienne, ale świetne – rozpoznałem, choć nigdy nie jadłem tak przygotowanego kalafiora), rozpływająca się w ustach wolnogotowana wołowina (znowu bingo), przepyszna kasza bulgur (zakochałem się w niej w Turcji) oraz kompot z mniszka, który błędnie rozpoznałem jako wodę z miodem – może dlatego, że niedawno dostałem miód z mniszka i jakoś mi się to pomieszało.
A po drugie nie można robić zdjęć.
Obowiązuje całkowity zakaz używania telefonów, żeby nie psuć zabawy innym, którzy chcą pełniej doświadczyć takiego wydarzenia, jak kolacja w ciemności. Wyobraźcie sobie, jaka to musi być trauma dla blogerów, bo przecież blogerzy muszą fotografować żarcie, prawda?. I dlatego ja się troszkę wyłamałem i poniżej macie fotkę, jaką zrobiłem jedząc w ciemnościach. Tylko mnie nie wydajcie, bo mi każą zapłacić za jedzenie, a wiadomo, że blogerzy nie mają pieniędzy.

Nie wiem czy mi wyszło na zdjęciach, ale nawet w ciemnościach dania podane są bardzo misternie i cieszą oko.
Warsztaty kulinarne czas zacząć!
Jeśli oglądaliście w telewizji te wszystkie MasterChefy i inne chefy, i odnieśliście wrażenie, że w takiej kuchni z prawdziwego zdarzenia panuje terror i zamordyzm, to jesteście w mylnym błędzie. Wojciech Harapkiewicz jest niesamowicie sympatycznym człowiekiem, pełnym takiej pozytywnej energii i zaraźliwej wręcz pasji do gotowania. Do tego wyluzowanym w ten charakterystyczny sposób, w jaki luźni są prawdziwi fachowcy w swojej dziedzinie, bo są na tyle dobrzy w tym, co robią, że obcy im jest stres i ścisk pośladów. Zaskoczyło mnie, jak chętnie dzielił się z nami swoim warsztatem i jak cierpliwy był odpowiadając na nasze, niekoniecznie mądre pytania. A że tematem warsztatów były potrawy z owoców morza i dziczyzny, czyli produktów, z którymi w codziennym gotowaniu ma się kontakt rzadko, to nie dziwne jest, że i tych pytań było sporo.
Na środku sali, w której odbywały się warsztaty stoi wielka wyspa kuchenna ze stanowiskami do gotowania, z których każde ma własną płytę indukcyjną do gotowania czy zlew. Do tego oczywiście dodajcie pełny komplet, a raczej kilka, sprzętów i utensyliów w kuchni niezbędnych do stworzenia smacznych dań, w bonusie dorzućcie jeszcze buteleczki pełne smakowitych oliw, octów i wiszące pod olbrzymim miedzianym okapem suszonych ziół i to da Wam pełny obraz tego, w jakim kulinarnym raju się znaleźliśmy.
Myślę, że od tego momentu wystarczy już tego opowiadania, bo nadszedł czas na oglądanie pyszności, jakie wspólnie pod fachowym okiem Wojtka tworzyliśmy, albo jakie tworzył On pod naszym okiem zazdrosnym. Nie wiem, czy plan na dania był z góry ustalony, ale mieliśmy pewną dowolność i mieliśmy się dobrze bawić poznając nowe rzeczy, produkty i smaki, a nie w stresować tym, że ktoś nas zaraz odpyta jak się czyści krewetki czy filetuje barwenę. Ale żeby nie zostawiać Was tak bez grama informacji, to zwracajcie uwagę na podpisy. Żeby było czytelniej, podzielimy zdjęcia tematycznie olewając chronologię.
Jak smakuje dziczyzna?
Jeleń, sarna, dzik. Kto by przypuszczał, że jedynie te trzy zwierzątka dostarczą tyle radości naszym kubkom smakowym? Choć zaczęliśmy od zwykłej krówki i steku z antrykotu wołowego.

I od razu na starcie dostaliśmy od chefa Wojtka Harapkiewicza radę na temat gotowania: “Jeśli tylko macie dobre produkty, a nie wiecie co z nimi zrobić, to na patelnię, lewa, prawa, trochę soli i pieprzu i nie może wyjść źle”.

Pamiętacie, że zgadłem sporo dań podczas kolacji w ciemnościach? W nagrodę własnoręcznie mogłem usmażyć T‑bone z jelenia (a w tle możecie zobaczyć Ryszarda Tomaszewskiego – właściciela tego przybytku i zapalonego myśliwego).

Mięsko odpoczęło trochę w piekarniku, a danie gotowe w towarzystwie warzyw z patelni i sosu demiglace z kurkami prezentuje się następująco.

A tutaj sam chef Wojtek Harapkiewicz we własnej osobie kroi dla nas świeżo uwędzone wędliny – polędwicę i szynkę. Potem kroiliśmy je sobie sami tak intensywnie, że aż mi zabrali cała dechę sprzed nosa i dopiero wielki wybór swojskich nalewek ukoił mój ból.
Lubisz owoce morza?
Pstrąg, barwena, halibut, matiasy, krewetki, ostrygi i homar jako zwieńczenie wieczoru. Czyż życie nie jest piękne?

Nie wiedzieć czemu, tak pięknie podana ostryga najdłużej nie mogła znaleźć chętnego. Na szczęście ja tam byłem i uratowałem sytuację.
I na koniec coś dla jaroszy
Wszyscy moi #vege czytelnicy teraz mogą wreszcie znaleźć coś dla siebie, bo nadszedł czas na dania bezmięsne, które jakoś tak wychodziły trochę przy okazji, a jedno z nich chef Wojtek wykonał na specjalną prośbę MałejŻonki – miało być coś z ogólnie dostępnych produktów (czytaj nie dzików i homarów czy innych łosi), łatwe w przyrządzaniu (bo Ona bardziej umie w projektowanie kuchni niż w gotowanie w kuchni) i oczywiście smaczne (bo ja to wiadomo, że lubię dobrze zjeść). Zgadniecie które?

To danie, to mój absolutny hit wśród dań bezmięsnych – pieczona cukinia z miodem i oliwą dyniową, podana z pieczonym kozim serem pokrytym migdałami i orzechami w miodzie. Zwłaszcza ten ser… Poezja…

Kalafior na słodko, z rodzynkami, w sosie z białego wina i gęstej śmietanki. Dobre jako przystawka i danie główne.
I ponieważ Pani Matka dostała danie na specjalne życzenie i z dedykacją, to nie mogę Jej Wam nie pokazać, prawda? Nie pierwszy raz na blogu, bo jak dobrze poszperacie, to znajdziecie, ale chyba nigdy wcześniej w aż tak pełnej krasie.

“Panowie pozwolą, moja żona, Zofia!”
Kierunek DWORZYSKO i Restauracja “Babinicz” marsz!
Po tych wszystkich kulinarnych rozkoszach zasiedliśmy sobie na sali przy kilku butelczynach wina i lokalnych nalewek (moje serce chyba zdobyła najbardziej ta z czarnego bzu) i przegadaliśmy sobie kilka godzin o zasięgach, wrednym fejsie i takich tam rzeczach, o których gadają sobie blogerzy. Podczas tej rozmowy wszyscy dostali własnoręcznie podpisane przez Wojtka Harapkiewicza certyfikaty, a dwóm szczęśliwcom, którzy odgadli najwięcej dań podczas kolacji w ciemnościach, przypadły w udziale torby z niespodziankami. Nie będę się chwalił, kto je dostał, ale powiem Wam, że kabanosy z mięsem z dzika zniknęły w try miga, kiedy po powrocie dorwały się do nich moje chłopaki.
Czy polecam Dworzysko? Z całą pewnością i z wielkim przekonaniem. I to wcale nie dlatego, że jak to ten bląger nażarłem się za friko. Warto tam pojechać dla tego spokoju, bliskości zieleni i pobliskich gór, ale przede wszystkim dla kuchni, bo nie dość, że o dziczyznę łatwo nie jest, to jeszcze tamtejszy szef kuchni wyczarowuje z niej, i nie tylko z niej prawdziwe cuda.
Ja się na pewno tam jeszcze wybiorę.
Bo warto.