Wpis powstał w wyniku współpracy z Wydawnictwem OTWARTE
W ubiegłym tygodniu premierę w Polsce miała powieść “Całe życie”, której autorem jest Robert Seethaler. I kiedy Wydawnictwo Otwarte zwróciło się do mnie z prośbą o jej zrecenzowanie nie przypuszczałem, że trochę sobie tym narobię kłopotu. Kłopotu dlatego, że nie bardzo wiem, co mam o książce myśleć, bo przeczytanie historii Andreasa Eggera opowiedzianej na niecałych stu sześćdziesięciu stronach zmieniło mój punkt widzenia na niektóre sprawy. A to u czterdziestoletniego faceta niełatwe, bo wypadałoby już poglądy mieć ukształtowane, prawda?
To ukształtowanie poglądów powoduje, że wcale nie tak łatwo skusić mnie jakąś modą, która dzisiaj jest WOW, a jutro już jest passé. A tak mam wrażenie jest w tej chwili z minimalizmem, który w każdą dziedzinę życia się wciska. Tylko że to taki minimalizm wykreowany, na pokaz, w którym chodzi po prostu o to, żeby fajnie to wyglądało na Instagramie i żeby zarobił ten, kto ma zarobić. “Całe życie”, chociaż bezsprzecznie minimalistycznie, takie nie jest. To historia, która mnie urzekła i którą każdemu polecam, choć nie do końca wiem dlaczego.
Dlaczego o tym piszę?
Bo “Całe życie” to powieść pod każdym względem minimalistyczna, ale… podobała mi się, co samo w sobie jest niezwykłe, bo to zupełnie nie moje klimaty. Ale drugą niecodzienną rzeczą jest to, że nie jestem w stanie powiedzieć tak do końca i jednoznacznie dlaczego. Może urzekła mnie prostota tej powieści? Prosty pomysł, prosty bohater, prosta historia? Tak naprawdę, gdyby chcieć opowiedzieć fabułę, to nie bardzo byłoby co opowiadać.
Robert Seethaler przedstawia nam losy Andreasa Eggera, sieroty, którego przygarnia wuj-bauer mieszkający w niewielkiej wiosce u podnóża Alp. Myli się jednak ten, kto oczekuje tutaj ckliwej historii o biednym chłopcu, którym opiekuje się kochająca rodzina i to wszystko na tle malowniczych gór. Nic bardziej mylnego – wuj nie odsyła siostrzeńca do sierocińca tylko dlatego, że na jego szyi znajduje sakiewkę z kilkoma banknotami, które skutecznie przekonują go do zajęcia się kilkulatkiem.
Egger (bo tak przez wszystkie karty powieści zwany jest główny bohater) nie ma szczęśliwego dzieciństwa – jest wykorzystywany do ciężkiej fizycznej pracy oraz regularnie bity przez wuja za byle przewinienie, co w efekcie doprowadza do kalectwa chłopca, który po uszkodzeniu biodra zaczął kuleć. Wcale to jednak nie zmieniło podejścia opiekuna i Egger w takiej atmosferze wchodzi w dorosłość. W pewnym momencie coś się w nim przełamuje i stawia opór, za co zostaje wyrzucony z domu bez środków do życia.
Najmuje się do ciężkich prac fizycznych, potem do budowy kolei górskich, kupuje spłachetek ziemi, na którym stawia niewielki domek i tym samym zdobywa swoje miejsce na ziemi. Po pewnym czasie poznaje dziewczynę, zakochuje się, oświadcza się jej i razem w domu zamieszkują. A po pewnym czasie… nie, nie pojawia się ich słodkie dziecko i nie żyli długo i szczęśliwie. Pojawia się lawina, który niszczy niewielki dobytek Eggera, a wraz z nim zabiera jego ukochaną żonę Marie.
Potem pojawia się wojna, front wschodni i radziecka niewola. Po jej zakończeniu uwolniony z łagrów wraca do rodzinnej wioski, która właściwie stała się małym miasteczkiem, jak to w Alpach – żyjącym z turystów. Odkrywa, że może zarobić na życie będąc ich przewodnikiem, czym się zajmuje dopóki pozwala mu na to jego podupadające zdrowie, zniszczone całym życiem pełnym ciężkiej pracy. Umiera tak samo niepozornie, jak żył – cicho i w samotności.
Czytasz to i zastanawiasz się, o co tu chodzi? Przecież to brzmi jak najnudniejsza powieść świata. Może i tak by było, gdyby nie to, jakim językiem jest opisana – surowym, bez zbytnich ozdobników, ale jednocześnie barwnym na ten surowy sposób, który idealnie pasuje do surowych gór otaczających wioskę Eggera i jego surowego życia. Czytasz to i masz wrażenie, że w całej powieści nie ma ani jednego zbędnego słowa, ale jednocześnie żadnego nie brakuje.
Był silny, lecz powolny. Myślał powoli, mówił powoli i chodził powoli, jednak każda myśl, każde słowo i każdy krok pozostawiał ślady i to dokładnie tam, gdzie takie ślady jego zdaniem winny były pozostać.
Seethaler pokazuje, że można napisać bardzo dobrą powieść bez kilkunastu bohaterów głównych, czy drugo- i trzecioplanowych, mnogości wątków, rozbudowanych dialogów czy opisów. Równie ciekawe dla czytelnika może być czytanie o zwykłym życiu. Autor bardzo sugestywnie, ale jednocześnie subtelnie opisał kruchość ludzkiego życia, przemijanie czy starość, nie odbierając jednak temu życiu piękna zamkniętego we wspomnieniach czy drobnych przyjemnościach, jak promienie budzącego się słońca oświetlające twarz. Proste przyjemności. Proste potrzeby. Proste życie.
Może to właśnie to – prostota tak mnie w tej książce urzekły? Nie ma tutaj intryg, zawiłej fabuły, zwrotów akcji czy zaskakujących twistów.
Jest jeden zwyczajny człowiek i jego zwyczajne życie.
Całe życie.