Ankieta, która właśnie się skończyła, a którą pewnie niedługo omówię pokazała mi, że czytają mnie głównie kobiety w wieku, jak ja to nazywam łożnicowym (przyznaję się bez bicia, zerżnąłem to określenie bezczelnie od Sapkowskiego), czyli od 18 roku życia w górę. Ale pokazała mi jeszcze coś – większość z Was, moi Czytacze niewiele ma wspólnego z mediami socjalnymi, nie bawi się w blogowanie i całe to zamieszanie w sieci.
Co z jednej strony przeczy obiegowej opinii, że blogerów czytają tylko inni blogerzy (w innej wersji: tylko blogerzy kupują książki innych blogerów, ciesz się PigOut), a z drugiej powoduje, że dzisiejszy wpis może Was trochę nudzić, bo dotyczy Blog Forum Gdańsk, czyli najstarszej i najbardziej prestiżowej konferencji blogerskiej w Polsce. Na którą się dostałem pewnie dlatego, że ktoś miał dzień dobroci nad zwierzętami albo to jacyś ruscy hakerzy grzebali w systemie.
Tym samym mogę z pewną taką dumą i nieśmiałością stwierdzić, że będąc wcześniej na Blog Conference Poznań i SeeBloggers w Gdyni zaliczyłem w tym roku największe polskie konferencje dla twórców internetowych, jak ja to sobie roboczo nazwałem – koronę polskich konferencji blogowych.
Czyli już można umierać, nie?
A może własnie wręcz przeciwnie? Jeszcze w Gdańsku, trawiony chorobą i gorączką, na brzegu rzeki Piedry Motławy usiadłem i płakałem zamyśliłem się. A że mi się spodobało, to zamyśliłem się jeszcze raz. Możliwe też, że chwilę przysnąłem, ale wiecie – starzy ludzie tak mają, zwłaszcza jak termometr pokazuje ponad 38° w cieniu pod pachą. Od teraz może się zrobić trochę przynudnawo, bo będę się z Wami dzielił moimi przemyśleniami. Jednocześnie potraktujcie ten wpis jak moje osobiste podsumowanie trzech lat blogowania. Taki suplement do poprzedniego wpisu.
Pierwsze dwa lata
To był czas, kiedy to pełen entuzjazmu z tego, że wróciłem po jakiś 7 latach do pisania bloga nie patrzyłem na ilość odbiorców, statystyki czy inne tego typu niepotrzebne w blogowaniu duperele. Cieszyło mnie samo klepanie w klawiaturę i to, że czasami, bardzo czasami ktoś to przeczytał i skomentował. Pisałem regularnie i to z tamtego okresu pochodzą moje najbardziej śmieszkowe i dla mnie osobiście kultowe teksty jak seria wpisów o wymianie Geberitu albo przygody z NFZ (czyli mój pobyt w szpitalu i operacja na palec-grzebalec, seksowna pielęgniarką pobierająca mi wymaz czy wizyta na ostrym dyżurze przy okazji rocznicy ślubu).
Szukałem też bliskiej mi tematyki i obszarów, które z jednej strony mają pozytywny odbiór, a z drugiej ja się z nimi dobrze czuję. Dlatego poległa cała kategoria o odchudzaniu, bo ciągle mi z nią nie po drodze pomimo moich starań – z doświadczenia wiem, że muszę mieć bat nad głową, czyli kogoś, kto mnie będzie rozliczał z efektów, pilnował, motywował i opierdalał, a póki co trenerzy personalni i dietetycy drodzy są okrutnie i nikt mnie nie chce zasponsorować w tym temacie. Słaby odzew miały też recenzje filmów czy książek, więc się skończyły i teraz pozostał tylko #6na1.
Miałem ogromną radochę z przelewania moich myśli na “papier” i nie przejmowałem się statystykami, bo nawet nie miałem poinstalowanych żadnych do tego narzędzi poza czymś, co udostępnia domyślnie zenbox. Pilnowałem też swojej prywatności i blogowałem raczej anonimowo nie dając temu miejscu w sieci twarzy, ani nie afiszowałem się pisaniem w realu – kto miał wiedzieć, ten wiedział. I tyle. Chronić swoją tożsamość i swoją prywatność – to była moja granica, którą postawiłem kierowany różnymi względami, o których może kiedy indziej.
Gdzieś po 1,5 roku blogowania w końcu zainstalowałem sobie Jetpacka, który udostępniał statystyki wordpressowe i okazało się, że jedynym wiernym czytelnikiem tego bloga jestem ja sam (z ciekawostek na fejsie miałem coś koło 300 lubisiów – nie wynik, jak na taki okres pisania bloga, prawda?).
WroBlog, czyli przełom
Nie powiem, trochę mnie to podłamało, bo myślałem, że skoro piszę w miarę fajnie (tak mi się wydawało), to czytelnicy znajdą mnie sami. Jakoś nie znajdowali. Jakoś tak wtedy też bez większej wiary w powodzenie (a za namową Karoli z bloga zycie.me) zarejestrowałem się na WroBlog – pierwszą blogerską konferencję w moim życiu.
Trochę po to, żeby przełamać swój strach. Trochę po to, żeby poznać ludzi z taką samą zajawką. A bardzo mocno po to, żeby się czegoś nauczyć. Uważam, że wszystkie założenia wypełniłem w 110%, bo pomimo pewnych trudności po drodze, z konferencji wyniosłem ogromną dawkę motywacji oraz wiedzy (jeśli Was ciekawią moje wrażenia, to kliknijcie w huraoptymistyczny wpis o WroBlog 2016 ).
Zrozumiałem, że najważniejszą nauką po tej mojej pierwszej konferencji było to, że samo DOBRE pisanie to jakieś 20–25% sukcesu bloga. Pozostała część to “walka” o czytelnika, który wśród tych tysięcy innych blogów i blogasków poświęci swój cenny klik na mnie. Zainstalowałem Google Analytics plus parę innych przydatnych narzędzi i przystąpiłem do boju. Poznałem, co to SEO, jak promować teksty, fanpejdż na fejsie i pierdylion innych rzeczy. Dodatkowo Aga z bloga blogierka.pl pokazała mi i wytłumaczyła, do czego służą grupy na fejsie i jak można dzięki nim promować swoje internetowe pisanie. Na jednej z nich albo jakoś przy okazji poznałem Pawła z bloga Bookworm on the run, mojego blogowego guru, który pomógł mi wielokrotnie dobrą radą i pomaga dalej, i którego zresztą poleciłem i nominowałem w tegorocznym Share Weeku i polecam niezmiennie dalej. Poznałem mnóstwo fantastycznych ludzi, którzy w ten czy inny sposób mi pomogli i wszystkim Wam dziękuję.
Przełamałem swoją granicę w podejściu do blogowania.
Share Week, czyli HEJT
Statystyki zaczęły rosnąć, ludzie zaczęli mnie rozpoznawać, czytelników przybywało – moja praca zaczęła odnosić efekty. Do tego stopnia, że w rokrocznie organizowanym przez Andrzeja Tucholskiego zestawieniu Share Week 2017, czyli blogów najchętniej czytanych przez innych blogerów, załapałem się na drugie miejsce w towarzystwie blogów, które dla mnie były Olimpem, nie tylko w statystykach, ale i w profesjonalnym podejściu do blogowania.
A potem pojawił się HEJT.
Do tej pory nie miałem z nim problemów – trafiali do mnie ludzie, którzy chcieli do mnie trafić. Nawet kiedy ktoś miał inne zdanie, to wymienialiśmy się opiniami i było glancko aligancko everybody pomarańcze, pełna kultura. A tu nagle w ciągu kilku dni wparowało do mnie sporo trzody i próbowało zrobić chlew. Potraktowałem ich tak, jak się traktuje szkodniki, ale długo jeszcze musiałem wietrzyć ten smród, który mi po nich pozostał w głowie. Pomogło oczywiście wylanie tego na papier i tak to powstał mój epicki wpis o HEJTERACH, który miał mieć roboczy tytuł Hejterze! Pierdol się!, ale trochę go złagodziłem. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem.
Zrozumiałem, że choć z moim mniemaniu bardzo mi jeszcze daleko do jakiegokolwiek sukcesu, to jednak w oczach wielu ludzi już on jakiś jest. I że wcale nie jest tak, że wszyscy będą z tego tytułu do mnie przyjaźnie nastawieni, a wręcz przeciwnie – stanie się to pretekstem do gnojenia bez jakiegoś konkretnego powodu. I że wcale nie jest tak, że muszę być dla tych ludzi miły czy wyrozumiały. Nie muszę.
Przełamałem swoją granicę w podejściu do czytelników bloga.
Blog Conference Poznań, czyli blog jest produktem
Moja druga konferencja, tym razem już bardzo duża, na grubo ponad tysiąc osób. Zupełnie inna skala, niż na WroBlogu, ale i zupełnie inne podejście do blogowania jako takiego. Bo czasy mamy takie, że blogi to już nie miejsce na radosną twórczość literacką, przelewanie swoich myśli kłębiących się pod deklem czy skanalizowanie w słowie pisanym zachwytu czy wkurwu na otaczającą rzeczywistość niepotrzebne skreślić. Nie. Blogi to maszynki do zarabiania pieniędzy i dla ogromnej rzeszy osób to jest właśnie cel, a pisanie bloga (czy nagrywanie vloga) jest tylko do tego celu środkiem.
Kłóci się to z moim założeniem i pomysłem na blogowanie, które są dokładnie odwrotne – chcę pisać, a zarabiać oczywiście byłoby bardzo fajnie, ale niejako przy okazji, żeby nie uciekł ten cały fun, jaki z pisania mam i nie zaczęła się praca na etacie. Jeśli chcecie poczytać moje rozkminy w tym temacie, to kliknijcie mój wpis o Blog Conference Poznań.
Zrozumiałem, że osiągnięcie poziomu, przy którym będę dalej pisał tak, jak piszę i jednocześnie zarabianie solidnych pieniędzy jest bardzo trudne, a może wręcz niemożliwe, bo czasy blogów lajfstajlowych i sponsorów sypiących kasą na taką tematykę minęły. I że tort jest już podzielony tak, że największe kawałki są dawno zaklepane. I że chyba mi się nie podoba podejście do bloga jak do towaru.
Przełamałem swoją granicę w podejściu do zarabiania na blogu.
SeeBloggers w Gdyni, czyli piszący blogerzy są przeżytkiem
Trzecia konferencja, jeszcze większa niż poprzednia. I znowu zupełnie inne założenia i podejście do blogowania i blogerów. Masa pardon my french gównarzerii ganiającej z selfie stickami gdziekolwiek się da, żebrzących o gratisy, wynoszących całymi torbami fanty od sponsorów i wszystko, co nie jest przymocowane trwale do podłoża czy ścian (włącznie z kradzieżą). Bardzo duży nacisk na rzeczy, których kompletnie nie czuję, czyli video i to w tematach urodowo-modowych, high-tech czy kulinarnych (w sensie wiecie, chętnie coś opierdolę na ciepło, ale STYLIZACJA jedzenia to dla mnie za dużo). Dużo wiedzy, owszem, ale totalnie nie dla mnie – dinozaura klepiącego w klawiaturę. Jeśli Was to ciekawi, to poczytajcie mój wpis o SeeBloggers, gdzie w punktach napisałem, dlaczego nie nadaję się jeszcze na blogera. Taki nawet śmieszny trochę.
Zrozumiałem, że bloger piszący nie ma szans najmniejszych osiągnąć nawet procentów zasięgu tych wszystkich pięknych markowymi kosmetykami i ciuchami atakujących ze Snapa, Insta Stories czy youtuba, bo nadeszła era video i nic tego nie zmieni. Że pisany lajfstajl, jaki ja uprawiam, się nie klika.
Zrozumiałem coś jeszcze – wśród całej tej kasy i lansu najważniejsi w blogowaniu są ludzie. Utwierdziło mnie w tym spotkanie z osobami, które wśród tego blogowego amoku zachowują normalność i jeszcze potrafią zrobić z niego użytek. Nie piszę konkretnie, ale Wy już wiecie, o kim mówię, nie?
Przełamałem swoją granicę w podejściu do… Nie, nie przełamałem – dalej uważam, że video jest nie dla mnie, ale za to powoli oswajam podcasty. To taka strefa przygraniczna.
Blog Forum Gdańsk, czyli o przekraczaniu granic
BFG – najstarsza, najważniejsza, najbardziej prestiżowa. Zgłosiłem się sam nie wiem dlaczego, bo nie wierzyłem, że jestem w stanie się dostać. Toż to Olimp, gdzie Zeus, Hera czy Afrodyta siedzą sobie na tronach i patrzą na plebs u ich stóp. Nie wiedziałem kompletnie, czego się po tej konferencji spodziewać, ale rzeczywistość i tak przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Wiecie dlaczego?
Bo na Blog Forum Gdańsk było bardzo mało o samym blogowaniu jako takim. Ale wcale mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie.
Jako się już wyżej rzekło, do Gdańska przyjeżdżają ludzie, którzy już niekoniecznie chcą się nachapać gratisów ze stoisk partnerów (jak to było w Gdyni), a bardziej chcą tworzyć coś, dzięki czemu poruszą swoich czytelników czy też chcą przekazać jakieś treści ważne, potrzebne i pożyteczne. I o tym własnie była ta konferencja.
O tym, że my, pisząc coś mamy na swoich Czytelników realny wpływ.
Że poruszane przez nas tematy nie muszą być miałkie i nijakie, żeby zdobywały Czytelników.
Że można i trzeba pisać nie tylko płytko pod publiczkę, ale też na poważne kwestie, jak np. depresja.
Że pisanie o życiu, takim prawdziwym życiu, bez tej całej pięknej, pozowanej Instaotoczki też ma sens i jest potrzebne.
Myślę, że każdy uczestnik BFG zgodzi się ze mną, że najmocniejszym i chyba najważniejszym punktem był panel dyskusyjny z osobami, które blogują zmagając się z chorobami czy zaburzeniami psychicznymi – z depresją, borderline czy stanami lękowymi. Osoby te opowiadały o bardzo osobistych emocjach, czy raczej wręcz już ich braku, o swojej codziennej niemocy, którą czują niemal każdego ranka na myśl o wstaniu z łóżka i rozpoczęciu dnia, o próbach samobójczych czy pobycie w szpitalu. I o tym, jak po opisaniu tych stanów okazuje się, że setki, tysiące ludzi zmaga się z tymi samymi problemami i myśl o tym, że nie pozostają w swojej niemocy sami daje im siłę, żeby jednak z tego łóżka wstać i znaleźć sens w przeżyciu kolejnego dnia.
Oczywiście wiadomo, nie była to tylko sztywna i drętwa impreza, gdzie każdy chodził zadumany nad problemami współczesnego świata i trudami żywota. Było pouczająco (m.in. prelekcja Michała Kosińskiego o pozostawianiu swoich śladów w sieci, które zaawansowanym algorytmom pozwalają nas profilować i tę znajomość wykorzystać na wiele sposobów, niekoniecznie takich, jakie byśmy chcieli – jakbyście gościa nie kojarzyli, to ten, któremu zarzuca się, że dzięki jego badanion Trump wygrał wybory). Było rozwijająco (m.in. na warsztatach Janiny i marki T‑Mobile o współpracy z agencjami). Było trochę zaskakująco, kiedy Michał Szafrański i Edwin Zasada zamienili się miejscami jako bloger i przedstawiciel agencji PR i zarzucali sobie nawzajem swoje grzechy prowokując do czegoś na kształt publicznej z nich spowiedzi.
No i oczywiście była wieczorna imprezka, na którą nie dotarłem, bo przez opary gorączki ponad 38°C, Gripexu, Scorbolamidu i Aspiryny jakoś nie mogła się przebić moja przemożna chęć poszpanowania strojem koktajlowym (taki niszowy żarcik). Ale że w ciągu dnia pogadaliśmy przy kawie i obiadku z Olą z bloga thiefoftheworld.me, Karoliną z bloga wariacjeniezawszenatemat.pl i Mileną z bloga smiley-project.pl, to czułem się zaopiekowany towarzysko i jakoś nie płakałem bardzo głośno, że ominęła mnie imprezka. Poza tym w moim stanie raczej słaby byłby ze mnie imprezowicz, a prochy na przeziębienie niefajnie mieszają się z alkoholem.
Jakie granice przekraczam po Blog Forum Gdańsk?
Nie wiem tak do końca.
Coraz bardziej dociera do mnie, że czas trochę przestać gonić za statystykami i kasą, które i tak jakoś do wybitnych nie należą, a zacząć pisać tak, jak kiedyś – na luzie, bez spiny, że trzeba, że ma być pod SEO, o danej porze czy danego dnia. Pisać o tym, co mi w duszy gra, co przeżyłem, co myślę i co mnie w życiu spotkało śmiesznego albo poważnego, dającego do myślenia. Pisać tak, żebyście się uśmiechnęli, zamyślili, zasmucili czy roześmiali w głos.
Może to jest ta moja granica, do której muszę wrócić? Przekroczyć ponownie, ale w drugą stronę?
Żeby zacząć znowu czerpać z pisania radość?