Pierwszy “Blade Runner” czyli po naszemu “Łowca Androidów” (to i tak lepiej, niż “Dirty Dancing” i “Wirujący seks”) to film, który stoi na półce z napisem FILMY KULTOWE. Nie wiem do końca dlaczego. Ale nie dlatego nie wiem, że się z tym nie zgadzam, tylko ja naprawdę nie wiem co powoduje, że film staje się kultowy. Czasami jest to genialna fabuła, czasami poruszająca do głębi ścieżka dźwiękowa, czasami wybitna kreacja aktorska, czasami rewolucyjne efekty specjalne, a czasami tak naprawdę nie wiadomo co. Wcale też nie jest tak, że ta kultowość wybucha od razu po premierze, bywa, że objawia się po latach. Sam nie wiem co sprawiło, że “Blade Runner” sprzed lat na taką półkę trafił, ale że tam sobie leży jest bezsprzeczne.
Tylko, że nie dla mnie
Ja nie należę do fanów części pierwszej, a do miłośników tym bardziej, co może być trochę dziwne, bo ja uwielbiam fantastykę w całym swoim spektrum – horrory, fantasy, science fiction, te wszystkie postapo czy cyberpunki łykam jak młody pelikan i jedynie “M jak miłość” niekoniecznie, bo to już nawet jak na mnie zbyt fantastyczne. Nie do końca wiem, co mi nie siadło w filmie z Harrisonem Fordem, ale o ile uważam, że film jest dobry, nawet bardzo, to dla osobiście nie jest kultowy na miarę chociażby “Obcy: Decydujące starcie” czy późniejszego “Matrixa”.
Jak już powiedziałem – jest to bez cienia wątpliwości film z górnej półki, ale po jego obejrzeniu mój światopogląd nie wywrócił się do góry nogami ani nie zmieniłem swojego życia. Niekoniecznie też czułem potrzebę obejrzenia go raz jeszcze, nawet żeby sobie przypomnieć przed seansem kolejnej części. Tak naprawdę bardziej zapamiętałem z oryginału Rutgera Hauera niż Harrisona Forda – może przez te śmieszne gacie, w jakich na koniec biegał? Nie jestem absolutnie wrogiem, ale w moim osobistym rankingu Deckard nie jest godzien Ripley ran całować.
Czyli od razu widać, że poszedłem na “Blade Runner 2049” ze zdrowym nastawieniem, a nie jako psychofan, co to analizuje każde skrzywienie twarzy aktora i wyciąga z tego wnioski inne niż to, że akurat chciało mu się do kibla, a tu nie można, bo jeszcze dwie godziny na planie trzeba odwalić. Albo dzieli film na etapy w zależności od tego, jaki kolor akurat dominuje i czy to akurat pasuje do plakatu, czy nie bardzo. I że pomarańcz to na przykład kolor nadziei czy beznadziei, a nie soku z takiego owocu, co to się nazywa pomarańcza.
Co im wyszło?
Obraz!
Jezuuu, jaki ten film jest piękny!
Twórcom udało się coś, co wyglądało na niemożliwe – wzięli z jedynki klimat i wygląd miasta, które przecież zostało nakręcone przed erą wszechobecnego CGI, a potem przy użyciu najnowszych zdobyczy techniki podrasowali do potęgi n‑tej nie gubiąc przy tym wcale ani tego klimatu, ani tego wyglądu. Dalej jest to miasto-moloch z gigantycznymi budynkami, ciemne, ponure, z wiecznie padającym deszczem i… bez ludzi. Serio – odniosłem dziwne wrażenie, że choć to ogromna aglomeracja, to jednak mocno wyludniona. Zamiast cyberpunkowych metropolii na modłę azjatyckich miast-molochów tętniących życiem i światłami, jak choćby w remake’u “Pamięci absolutnej” z Colinu Farrellu (film nędzny, ale miasto jako takie IMHO genialne), mamy pustkę. Nawet nieśmiertelny motyw takich miast przyszłości, czyli wielkie holo-reklamy tutaj i owszem, pojawiają się, ale i tak dookoła nie ma nikogo więcej, niż główny bohater. Może rozwój rzeczywistości wirtualnej wszedł na taki poziom, że ludzie większość życia spędzają podłączeni do kabelków? Ale to już moja interpretacja, a ja na temat interpretacji się jeszcze wypowiem, cierpliwości.
Właściwie chyba wszystkie, albo wręcz wszystkie sceny kręcone na zewnątrz dzieją się we mgle, w deszczu, w padającym śniegu czy w ciemnościach. Pewnie można i by z tego wyciągnąć jakieś wnioski na temat wyobcowania człowieka współczesnego nawet pomimo wszechobecnych tłumów i informacyjnego hałasu, ale jak już wyżej wspomniałem, ja nie lubię interpretowania wszystkiego na siłę i zastanawiania się, czy sięgnięcie po fajkę lewą ręką jest alegorią współczesnych doktryn politycznych, czy akurat w prawej koleś trzymał zapałki. Albo spluwę. Cokolwiek by nie mówić i jakkolwiek by nie szukać tu drugiego dna, to wizualnie film powala.
Sceny, które oglądamy są właściwie monochromatyczne, a paleta barw użytych przy kręceniu filmu obejmuje pewnie cały zakres barwny. Od czerni wręcz, przez szaro-burość, rudo-rdzę, po ciepłe, gorące wręcz pomarańcze aż ostatecznie do bieli. Piękne to jest, bez dwóch zdań. I pewnie ma jakieś drugie dno, ale ja nie wiem jakie.
Dodatkowo mamy sceny, gdzie widać wyraźnie, że raczej nas, jako ludzkość, nie czeka świetlana przyszłość rodem ze Star Treka, gdzie wszystko jest piękne, kolorowe i sterylnie wręcz czyste, a wręcz przeciwnie. Raczej chylimy się ku upadkowi, nie tylko jako gatunek, ale też jako myślące i czujące istoty ludzkie, które powinny się wykazywać czymś, co zwie się humanizm i humanitaryzm. Wizja “sierocińca” oraz scenerii, w jakiej on się znajduje skutecznie utwierdza mnie w przekonaniu, że my, jako rasa ludzka prędzej sięgniemy dna, niż gwiazd i to raczej jest los homo sapiens jako gatunku. Trochę mi się tutaj disneyowski “Wall‑E” włączył i martwy świat pogrążony w śmieciach, wiecie? Ale znowu lecę w interpretacje, wróćmy do filmu.
Nie wiem dlaczego tak mnie to ujęło, ale wyszła im sztuczna dziewczyna Joi i jej związek z głównym bohaterem, androidem K granym przez Goslinga. Trochę widzę tu znowu echa “Her”, gdzie Scarlett Johansson jako komputerowy system tylko swoim do obłędu seksownym głosem rozkochała w sobie Joaquina Phoenixa. Pokazuje to w genialny sposób zjawisko, które coraz bardziej zachodzi w społeczeństwie, a które polega na tym, że coraz mniej chcemy się angażować w związki z prawdziwymi ludźmi i wolimy być sami, co najwyżej co jakiś czas zaspokajać swoje potrzeby przygodnymi romansami z osobami poznanymi w necie. Podobał mi się ten wątek tak bardzo, jak podobała mi się Ana de Armas grająca Joi – idealne połączenie słodkiej, niewinnej wręcz buzi z ciałem zmysłowej i seksownej kobiety. Nie podobało mi się natomiast to, jak brutalnie uświadomiono K to, że niestety, ale ten związek nie był wcale idealny i wyjątkowy. Bo ją polubiłem, a tu nagle mi ją zohydzili.
Wyszedł im też Gosling jako K. Co prawda jak zwykle ekspresji mogłaby mu pozazdrościć dębowa ławka w parku, a nieruchomością oblicza zawstydziłby nawet figurę Jezusa ze Świebodzina, ale tutaj całość się broni, bo przecież gra on androida, który w założeniu uczuć mieć nie powinien. Dodatkowo jest traktowany jak obywatel gorszej kategorii (bo rzeczywiście tak jest), co w połączeniu z tą jego miną zbitego psa powoduje, że miejscami mu współczułem. Bardzo spłyciłem ten wątek, ale rzeczywiście Gosling stanął na wysokości zadania grając wyalienowanego podczłowieka. I znowu w świetle naszych czasów, gdzie przeróżne ruchy rasistowskie czy głoszące wyższość jednych nad drugimi, taka wizja przyszłości wygląda mi na bardzo realną i uwzględniającą to, co się na świecie dzieje.
Harrison Ford wyszedł im też, ale mam wrażenie, że granie zgryźliwych tetryków w kolejnych częściach hitów sprzed lat już niestety wejdzie mu w krew i na stałe zdefiniuje jego role. Ale dopóki się w nich sprawdza, to ja nie mam chyba nic przeciwko.
Wyszło im bardzo mówienie o transhumanizmie, dyskryminacji, ale przede wszystkim o wyobcowaniu i przeraźliwej samotności w odczłowieczonym świecie, gdzie nie ma miejsca na prawdziwe związki, emocje i uczucia. Choć z drugiej strony, czy miłość do komputerowego avatara jest słabsza, niż do prawdziwego człowieka? Czy i teraz nie zdarzają się już sytuacje w których ludzie zakochują się w sobie mając styczność tylko przez sieć, nie widząc się nigdy w realu? To jedno z pytań, które sobie po tym filmie stawiamy i to jest jego wielka moc – zmusza do refleksji, różnych interpretacji tego, co widzieliśmy. Do zastanowienia jednym słowem.
Wyszedł im też fabularny twist, chociaż o fabule poniżej.
Co im wyszło średnio?
Przyczepiłbym się do opowiadanej historii oraz do robienia miejscami z widza tępej masy. Mamy tutaj typowy kryminał z gatunku noir, gdzie zaczyna się od rutynowego zlecenia, w trakcie którego detektyw zazwyczaj natrafia na ślad grubszej afery, zazwyczaj sięgającej elit i zazwyczaj w efekcie zostaje zmuszony do podjęcia wyborów trudnych, które zmieniają całe jego dotychczasowe życie i przestawiają światopogląd. I wszystko byłoby fajne, gdyby nie jakaś taka nachalność w tym, żebyśmy się broń Bodziu nie pogubili w zawiłościach fabuły. Jakoś tak to przynajmniej odebrałem, kiedy ktoś musiał na głos wypowiedzieć to, co się własnie zadziało albo kiedy mamy wyciągnąć jakiś wniosek – nie musimy tego robić sami, bo film zrobi to za nas.
Ja osobiście nie rozumiem też fascynacji ścieżką dźwiękową. Męczyła mnie okropnie, a te wyjące trąby czy metal-techno jazgot doprowadzał mnie do zgrzytania zębów, chociaż ja lubię metal-techno jazgot, jak nie wierzysz, to sobie posłuchaj jednej z moich ulubionych kapel Dog Eat Dog czy Faith No More. Dobry soundtrack powinien być niezauważalny, a jednocześnie powinniśmy mieć nieodparte wrażenie, że bez niego byłoby nam czegoś w filmie bardzo brak. Tak było np. w “Matrixie” czy w innym gatunkowo “Requiem for a Dream”. Tutaj było wręcz przeciwnie.
Jared Leto też mi jakoś dziwnie nie podszedł, choć nie wiem konkretnie dlaczego. Może dlatego, że ni choinki nie zrozumiałem sceny ze skalpelem? Ani tego, po co w dobie implantów na wszystko, gość dalej łazi ślepy, chociaż jest właścicielem najpotężniejszej i najbogatszej korporacji świata? Chyba, że to nie ślepota tylko właśnie jakieś dziwne implanty, a ja czegoś nie skumałem.
Miałem też wrażenie dłużyzn i parę razy ziewnąłem, co ewidentnie pokazuje, że film nie powinien jednak trwać coś tak jakoś pod trzy godziny. Ja wiem, że niespieszne tempo było pewnie założeniem twórców, ale chyba rozciągnęli całość za bardzo.
Podsumujmy
Czy to film dobry? Bez dwóch zdań, pewnie nawet bardzo dobry.
Czy żałuję wydanej kasy na bilet? Skąd, wręcz przeciwnie.
Czy dał mi do myślenia? Oczywiście, może nawet za bardzo.
Czy zachwycił mnie wizualnie? Ooo, i to jak!
Więc o co chodzi? Ano o to, że nie miałem po seansie myśli “chcę to obejrzeć jeszcze raz”. Nie kusi mnie, żeby raz jeszcze popatrzeć na film i, wiedząc co będzie dalej, wyłapywać smaczki, niedopowiedzenia czy aluzje. Więc dla mnie osobiście, podobnie jak jedynka kultowy nie będzie. Może to dlatego, że nie było tu sceny, która za kultową można by uznać, jak chociażby umierający w deszczu Rutger Hauer? Ale…
Ale jedno filmowi muszę przyznać – dawno nie było tak udanego sequela jak “Blade Runner 2049” w stosunku do filmu z 1982r., oddającego ducha i klimat oryginału, a jednocześnie przy pomocy zdobyczy techniki pokazującego upływ czasu i ten klimat rozszerzającego.
Nie zdziwi mnie więc, jeśli “Blade Runner 2049” trafi na półkę z kultowymi filmami, obok starszego kolegi.
Choć niestety nie moją.