PIĄTY dzień miesiąca to taki dzień, w którym pewna grupa blogerów związana z projektem #5na1, w ramach którego jedno z nas wybiera jakąś pozycję dla siebie i pozostałych, po czym wszyscy publikujemy u siebie recenzję tejże książki. Po raz kolejny piąty wypada w niedzielę, więc żeby nie odrywać Was od niedzielnego spacerku, schabowych i rosołu, publikujemy recenzję dzisiaj, czy we wtorek, siódmego. Do rąk naszych trafiła “Góra Tajget” autorstwa Anny Dziewit-Meller.
Tytułem wstępu…
Po raz kolejny trafia mi w ręce dzieło autora, którego nie kojarzę zupełnie. Taki to plus naszej całej akcji, że poznaję literaturę, do której normalnie bym nie sięgnął. Trochę dlatego, że z powodu permanentnego braku czasu nie bardzo mam luksus eksperymentowania i wolę z książkami iść w stronę pewniaków, o których wiem, że nie zmarnują mi czasu przeznaczonego na czytanie. A trochę dlatego, że jestem chyba do końca życia nieuleczalnie zarażony literaturą fantastyczną, gdzie się mieczem ratuje dziewice albo zdobywa obce planety z laserowymi karabinami w ręku. Dlatego po książkę Anny Dziewit-Meller bym nie sięgnął. I kto wie, czy tak by nie było lepiej…
Tytułowa góra Tajget to miejsce, gdzie wg żyjącego w I w. n.e. greckiego pisarza Plutarcha, starożytni Spartanie porzucali swoje niemowlęta zaraz po urodzeniu, jeśli okazywały się nie dość zdrowe i silne, żeby były “warte” życia i utrzymywania przez społeczność. Nie jest to jednak książka o starożytności. To książka o czasach całkiem niedawnych, a mianowicie o II Wojnie Światowej. I o eksperymentach, jakie przeprowadzali nazistowscy lekarze na ludziach upośledzonych na ciele i umyśle. A konkretniej na dzieciach. Dzieciach, które uznano za “życia niewarte życia” w III Rzeszy i w ramach tzw. Akcji T4 zabijano, często okrutnie torturując w imię nauki.
O książce…
Ciężko mi o niej pisać. Jeśli po lekturze “Innej duszy” Łukasza Orbitowskiego czułem się jak przemielony, to teraz czuję się, jakby mnie rozjechał walec. Sposób, w jaki autorka prowadzi narrację wyzwala bardzo silne emocje. Czasami jest to osoba trzecia, czasami pierwsza, a czasami zwraca się do osoby, która była świadkami makabrycznych wydarzeń.
Całość jest podzielona na rozdziały, które opisują historię jednej osoby, która w ten czy inny sposób związana jest z niewielkim szpitalem psychiatrycznym gdzieś na Śląsku. Każdy z nich w niezwykle sugestywny sposób opowiada o bólu, cierpieniach, strachu i krzywdach uczynionych przez hitlerowski totalitaryzm, który z zegarmistrzowską precyzją i nieludzkim okrucieństwem wcielał w życie pseudonaukowe i mocno przekłamane przez nazistowską propagandę założenia eugeniki “eliminując życie niewarte życia”.
Śląsk tutaj zresztą jest postacią co najmniej drugoplanową – miejsce ni to polskie, ni niemieckie, rozerwane pomiędzy dwiema stronami konfliktu doznaje krzywd i cierpień od każdej z nich, czy to pod okupacją niemiecką, czy to po “wyzwoleniu” przez Armię Czerwoną, która okazywała się równie okrutna. Używanie przez autorkę śląskiej gwary dodatkowo przybliża nam bohaterów i nadaje im cech bardzo indywidualnych, ludzkich.
Jeśli chodzi o język, to moim zdaniem autorka ociera się o mistrzostwo. Opisy, zajmująca zdecydowanie więcej miejsca, niż dialogi, są niezwykle sugestywne, często wręcz makabryczne w swojej dosłowności. Jeśli masz w zwyczaju przelatywać je tylko wzrokiem biegnąc do dialogów, to tutaj tego nie rób. Doskonale oddają lęki bohaterów powieści, ale i ukazują z wielką precyzją to, co akurat rozgrywa się “przed naszymi oczami”. Przeczytajcie zresztą sami:
Żadna antywłamaniowa roleta nie powstrzyma wroga, który zapragnie uczynić z ciebie karaczana niegodnego życia. Nie uciekniesz przed śmiercią, która ma ci zostać zadana tak niespodziewanie i tak niesprawiedliwie! Żydów do stodoły pędzili Niemcy, a może Polacy, a może ostatecznie to bez znaczenia, skoro człowiek zmienia się w garść popiołu, a osmalone kości zostają rozwleczone przez zwierzęta, gdy robota ognia już się kończy. Może to bez znaczenia, czy twoje dziecko, co leżało w kołysce, roztrzaskuje o ścianę ręka esesmana, który wpadł do
twojego domu i z mocnym bawarskim akcentem zapowiada ci rychłą śmierć (…)
Albo:
Siadywali przy drewnianych ławach i pili, pili, pili na umór, bo jednak nawet nazista czasem się musi zgłuszyć. Zerwać film. (…) Kto będzie siedział w autokarze koło mnie? – pyta wzrok Marii Mandel, która siedzi na razie sama przy oknie. Wracamy do Auschwitz, trasa taka piękna, popatrzmy wspólnie na te beskidzkie widoki.
A skąd te buty skórzane na jej zgrabnych nóżkach? Skąd ta bielizna, którą chętnie zdarłaby z siebie, gdyby ją tylko o to ktoś poprosił grzecznie: Bitte! Maria, taka dzielna pracownica, oddana służbie Rzeszy. Co dzień staje przy bramie w Birkenau i czeka, kto waży się na nią spojrzeć. A kto się waży, ten idzie do gazu. Nic więc dziwnego, że Maria pragnie czasem odpocząć. Tak się człowiek namęczy, jak musi związywać nogi rodzącym kobietom, żeby nie mogły dzieci wypchnąć na świat. Ile to mocy trzeba w sobie mieć, by tak panować nad życiem i śmiercią. Jakie to wyczerpujące jest, to wiedzą tylko oni. Koło Marii chce siedzieć Irma, ta piękna Irma o złocistych włosach i wielkich oczach. Takiej pięknej nie ma w całym Auszwicu. Jest piękna, nawet kiedy siekierą rozbija ciało więźniarki, tak długo póki nie zostanie z niego mięsna miazga na klepisku.
„I nagle zaczął padać deszcz”, więc wszyscy, w swych odebranych Żydówkom pantoflach i sztywnych mundurach z błyskawicami na kołnierzach, jakby z cukru byli, a nie ze stali, i bali się, że się roztopią, że zmienią swój stan skupienia, biegną wszyscy pędem, z wesołymi okrzykami, z powrotem pod górę, do pensjonatu, gdzie padają na rozłożone na werandzie leżaki i rozkoszują się dalej pięknym dniem urlopu. W rękach trzymają flaszeczki piwa. Och, nierzadko trzeba się uciekać do podstępu, aby przyjechać autokarem do Kotelnicy. Jak dostać trzy dni wolnego? Bez trudu! Już wiemy, już wymyśliliśmy! Najlepiej zapobiec ucieczce z obozu. Można w tym celu zerwać więźniowi czapkę z głowy i rzucić na druty. I kazać mu po nią iść. Jak pójdzie – trzeba zabić. Tym samym zapobiec ucieczce. Tylko tyle, jeden celny strzał, a trzy dni wolnego wśród bujnej zieleni!
To właśnie te opisy powodują, że książka tak mocno na mnie podziałała. To nie pierwsza powieść o wojnie, Holocauście czy obozach śmierci, jaką przeczytałem. Ale kiedy czytałem np. “5 lat kacetu” nie robiło to mnie takiego wrażenia, podejrzewam, że właśnie przez język, jakim tamta historia została opowiedziana – lekko sowizdrzalski, lekko ironiczny, troszkę przez to odbierający powagę całej tragedii dziejącej się wokół.
Podsumujmy…
I znowu, tak jak przy “Innej duszy” przychodzi mi do głowy to samo porównanie z perfekcyjnie namalowanym obrazem przedstawiającym tortury. Tylko, że teraz jest jeszcze gorzej, jeszcze mocniej, jeszcze sugestywniej. Dawno nie czytałem czegoś, co mną tak bardzo tąpnęło. Może dlatego, że tragicznymi bohaterami tej opowieści są dzieci? To bardzo trudna książka, również dlatego, że podnosi temat odpowiedzialności za zbrodnie. Czy też bardziej o jej braku. Również o karze, o winie i o roli jednostki w trybach wielkiego totalitarnego systemu – zarówno o ofiarach, jak i ich oprawcach.
Nie wiem, czy Wam tę książkę polecić. Jest bardzo dobra, ale przez temat, jaki porusza i w jaki sposób go porusza na pewno nie jest pozycją dla każdego. Po raz kolejny nie podejmuję się jej oceny punktowej, poza językiem – daję 5/5. Co do reszty – każdy musi sobie po przeczytaniu odpowiedzieć sam, co o tej pozycji sądzi.
A poniżej linki do pozostałych recenzentów w #5na1 – możecie sobie poczytać, jak im książka podeszła:
Ruda