Wróciłem ja z tego urlopu, co to był naprawdę fajny i naprawdę urlopowy i mam epicko-twórczy zgon. We łbie pusto jak na pólkach w Almie, a tutaj blągesse oblige i nie ma się zmiłuj, trzeba wyjść naprzeciw zapotrzebowaniu społeczeństwa i napisać coś mądrego. W sumie to może być też głupie, byle się czytało bez ścisku pośladów i zgrzytania zębów. Wpis o Legolandzie męczę już drugi tydzień, bo wypociłem zajebiaszczy poradnikowo-podróżniczy tekst i próbuję jakoś do niego dopasować fotki, żeby też niepiśmienni mogli skorzystać, a tu zipa dumna. Bo wiecie, ja jeśli chodzi o zdjęcia, to wymagający jestem i nawet znam się trochę, więc byle gówna przed Wasze oczy piękne na podrzucę. A jak już mam zdjęcia niegówniane, to mi się z tekstem nie sklejają i bądź tu qrwa mądry. Dzisiaj w Biedrze namierzyłem kolejną inkarnację pierożków gyoza (wcielenie pierwsze ⇒KLIK), więc jest z czym odkurzyć kapkę nasz wspólnoBlogierkowy cykl #blogerzytestują, ale żreć na noc??
Wobec takiej niemocy tffurczej rzuciłem się na nowy socjalnomediowy hasztag jak szczerbaty na suchary, bo mnie wybawił od męki (nie)myślenia. Panie i Panewki – #myfirst7jobs, czyli zdradzę Wam moje biznesowe początki, cobyście wiedzieli, jak nie robić.
1. Sprzedawca marzeń
Ooo, to jest proszę ja Was historia spod znaku kolejnego hasztaga, czyli #gimbynieznajo. No bo jak tu wytłumaczyć takiej rozpuszczonej współczesnej gówniarzerii czasy, kiedy w Polsce był stan wojenny, a poza tym niewiele więcej? Kiedy to na półkach w równych rządkach stał ocet, przed sklepem w rządku niekoniecznie równym, ale długim jak murzyńskie cycki stało pół miasta, bo mieli rzucić papier toaletowy? Jak przekazać to uwielbienie i zazdrość na kwadracie, kiedy się wyciągało z pudełka historyjki z przywiezionych przez ciotkę z Turcji gum Turbo albo Donald? Ma ktoś pomysł? Ja nie mam, ale ponieważ Ciotka podchodziła do sprawy hurtowo, to tych historyjek miałem dużo. I za 5 groszy od sztuki się ich pozbywałem, a znajome ziomki zaspokajały swoje marzenia o wielkim świecie. I to było gdzieś w okolicach komunii. Czyli dawno. Cud, że mnie nie zamknęli za działalność wywrotową.
2. Kopacz. Ewa Kopacz.
Jakoś tak koniec podstawówki, która w tych prehistorycznych czasach miała 8 klas. W Polsce jakoś tak się kończył komunizm i szalała młoda demokracja. A wraz z powiewem wolności do domów docierały również przewody telefoniczne czy kanalizacja. A że u nas podejście do szarego obywatela od wieków jest takie samo, to nowa demokratyczna władza mówiła, że jak chcesz mieć w domu telefon czy wodę, to sobie od granicy działki do domu kop rów sam, bo my mamy wyjebane i ciągniemy tylko do płota. A jak nie to nie. A jak Ci się nie chce, to hujugonakol? Takim to sposobem poznawałem trudy życia klasy pracującej łapkami, a nie głową.
3. Noszowy
To już czasy licealne, kiedy to człowiekowi rosną potrzeby, bo to i na wódkę trzeba mieć i na laski też, więc znowu zamiast bezproduktywnie pocić się na siłowni (których wtedy jeszcze prawie nie było) pociłem się przy rozładowywaniu materiałów budowlanych z ciężarówek w budowlanej firmie ojca kumpla. Nowomodne wynalazki w stylu wózków widłowych i europalet jeszcze wtedy nie funkcjonowały w logistycznej świadomości, więc wszystko trzeba było na własnych pleckach przerzucić z naczepy na z góry upatrzone pozycje. 20 ton worków z cementem (a musicie wiedzieć, że to nie były takie pierdu gówienka po 25kg jak teraz, tylko job twaju mać wory po 50kg)? Proszę bardzo! 30 ton rur albo stali do zbrojenia? No problem! Pięć tysięcy pustaków? Ależ proszę bardzo. Kurwa, jak ja wtedy byłem zbudowany od tego noszenia…
4. Zarządca mobilnego punktu handlowego
Nie wiem, czy wiecie, co to jest “odpust”? To takie święto w parafii, kiedy to wszyscy chleją na umór i coś się wtedy świętuje, ale nie wiem co. W każdym bądź razie to na wiosce wielkie święto jest, na które zjeżdżają się kramarze, rozstawiają swoje stragany i sprzedają różne dziwne rzeczy w stylu szczyp albo trocinowych jojek. Nie przejmuj się, jeśli nie wiesz o co chodzi. Czasy to były studenckie i za to sobie kupiliśmy z Jeszcze Wtedy Nie MałąŻonką drukarkę (bo Ona architektka) i wymieniłem kilka bebechów w moim kompie (m.in. dorzuciłem RAMu do 16MB – tak, to nie literówka, tam nie ma być G).
5. Wykładowca
Wykładałem mianowicie towar w postaci bożonarodzeniowych ozdób i choinek na półkach w makro. Robota wredna jak chlamydia, ale jak dla studentów rewelacyjnie płatna. No i tutaj szlifowałem swoje nowo odkryte zdolności w temacie wciskania kitu i bajerowania, co przydaje mi się jak widać do dzisiaj. W efekcie nasza sprzedaż osiągnęła ponad 300% tej sprzed roku, a prezes firmy uścisnął mi w podzięce dłoń. I zaproponował pracę na Wielkanoc. A potem znowu na Boże Narodzenie. I tak aż do momentu, w którym wprowadzili ozusowanie umów ze studentami. I tak władza zamknęła mi ścieżkę kariery w handlu.
6. Drukarz, zecer i korektor (biały)
I znowu #gimbynieznajo – to nie były czasy, kiedy każdy miał drukałkę i jak coś chciał, to sobie druknął w domu. W naszym akademiku na piętrze były może dwie, a może tylko moja? Skoro już ciężką odpustowa pracą sprawiłem sobie atramentowego kolorowego HaPeka, to nie widziałem powodów, dla których nie miałby na siebie zarabiać. Dodatkowo dorwałem dojście do tanich oryginalnych tuszy (regenerowanych zamienników wtedy jeszcze nawet w planach nie było), więc interes się kręcił. Do tego na drzwiach miałem karteczkę, że w godzinach 23:00–9:00 stawka rośnie razy dwa, co w sesji spokojnie rekompensowało nie do końca przespane noce.
7. COPYrajter i COPYmejker
A skoro już drukowałem i bardzo często męczyłem się, żeby przeformatować przyniesione mi wypociny (pdf dopiero raczkował), to dlaczego nie miałbym od razu przepisywać tekstów tak, żeby potem się nie męczyć? Wartością dodaną były gotowe czyjeś sprawozdania na laborki, ściągi na egzaminy czy referaty. Do tej pory gdzieś mogę mieć kilka prac magisterskich m.in. o unasienianiu knurów, projektowaniu check-pointów w strefie działań wojennych czy o tym, jakie wymagania powinno spełniać małżeństwo w subkulturze motocyklistów, aby mieć udane życie seksualne. Jest też wokół Wrocławia kilka wież telekomunikacyjnych, do których projekt powstał na moim skromnym P75.
Po drodze było jeszcze coś, ale się nie liczy, bo na 10 przywiezionych spod wschodniej granicy butelek wódki sprzedałem tylko 1 – stopa zwrotu nieodpowiednia, żeby tu się tym chwalić.
Każda ta praca w jakiś sposób mnie rozwijała – nawet ta fizyczna, bo wyglądałem pod koniec liceum jak młody buk. Nawet jeśli coś wydawało się gówniane, to i tak czegoś mnie uczyło. Choćby tego, że nie wyobrażam sobie siebie kopiącego rowy do końca życia. Mam taką prywatną teorię, że każde zdarzenie z naszego życia jakoś nas kształtuje i rzutuje na nasze dalsze losy. Nabieramy doświadczeń, które zawsze wpływają na nasze późniejsze wybory.
A jakie były Wasze pierwsze zajęcia zarobkowe? Jakie macie doświadczenia? Z czego wynieśliście nauki ważne i mniej ważne?
Chętnie poczytam Wasze historie – śmiało, komętki czekają.
Fot: fotolia, autor: Lamarinx