Jeśli ktokolwiek ma wspólnego cokolwiek z mediami socjalnymi to wie, jakie miejscówki są #hype i gdzie warto sobie trzasnąć #selfie, żeby potem zbierało lajki i robiło dobrze naszemu ego czy tam libido, zawsze mi się myli. Bo są proszę moich drogich Czytelniczek takie miejsca, gdzie po prostu wypada bywać, albo chociażby być – grunt, żeby sobie strzelić odpowiednią fotkę, za którą nas pokochają na fejsie czy Instagramie. Nie każdy żyje w klasie biznes i może sobie pozwolić na to, żeby focię pyknąc w Dubaju z Burj al-Arab w tle albo w New York City ze Statue of Freedom. Dla takich własnie osób są miejscówki w klasie ekonomicznej, czyli np. żarłodajnie u nas na miejscu. Także ci, co w ogóle nie umio w internety, mogą się zorientować czy akurat znajdują się blisko miejsc hipsterskiego gastro-kultu po jednej charakterystycznej rzeczy. Mianowicie po kolejkach. We Wrocławiu takie miejsca to m.in. Polish Lody, Stara Pączkarnia czy Stacja Pasibus, gdzie kolejki mają własny adres w google maps i fanpejdż na fejsie. A w Poznaniu jest to na ten przykład słynna naleśnikarnia Manekin.
Skąd ten Poznań mi się wziął zapytacie? Nawet jeśli nie zapytacie, to Wam powiem – targi wnętrz, mebli i dyzajnu, a przecież ja dizajnuch jestem, nie? Na czasie trzeba być i przygotować się mentalnie na tę wielką chwilę, kiedy wreszcie skończy się moda na białe meble w połysku. Na temat samych targów się nie będę wypowiadał, bo jakoś tak… nie poczułem kisielu w majtkach. I na tym zakończmy, bo zły to ptak, co własne gniazdo kala.
OK, przelecieliśmy przez wszystkie hale, pooglądaliśmy co było do pooglądania, tradycyjnie wymieniliśmy się wizytówkami, gdzie było takie zapotrzebowanie społeczne i na koniec zgłodnieliśmy od tego łażenia. No i teraz jak to tak – być w Poznaniu, być blągerem i odpuścić Manekin i jego naleśniki? To jak pojechać do Lądynu i nie zrobić sobie zdjęcia pod Wieżą Eiffla.
Hmm.. Gdybym miał stać ponad pół do godziny w kolejce do wejścia to… Nie, nawet hipotetycznie taka możliwość jest niemożliwa. A już zwłaszcza po całym dniu łażenia o suchym pysku. Nawet pomimo tego, że kolejka do Manekina też ma własny fanpejdż →KLIK i byłoby bardzo dżezi i trendi, żeby sobie tam walnąć samojebkę i zebrać troszkę łapek na fejsie. Poza tym ja już jestem na tyle stary, że mógłbym się na te naleśniki nie doczekać.
Ale na szczęście dostałem od nich wcześniej cynk, że otwierają nowy lokal na ul. Mickiewicza, rzuciłem okiem na nawigację i się okazało się, że to raptem kilka minut spacerkiem od kompleksu Międzynarodowych Targów Poznańskich. Tym bardziej spacerkiem, że auto zostało na bezpłatnym parkingu fundowanym przez MTP, ale niestety po przeciwnej stronie, niż Manekin i nie chciało mi się do niego wracać i później szukać miejsca parkingowego w centrum Poznania. Ponieważ twardy jestem jak smoleńska brzoza, to w koszuli i marynarce potuptałem sobie dzielnie na naleśniki. Co się okazało gupie, bo mnie wypizgało straszliwie oraz wziąłem i przemarzłem. Dlatego z rozkoszą zszedłem kilka stopni do przyziemia i przekroczyłem drzwi Manekina z podejściem, bo nawet jak słabo pojem, to przynajmniej ciepło będzie.
Na temat wystroju jak zwykle się nie wypowiadam z racji zawodu, ale wizualnie wszystko jest spójne i dopracowane do najmniejszych szczegółów – włącznie z klamką do drzwi w kształcie litery M. To, czy całość się podoba, czy trąci trochę groteską pozostawiam do oceny Wam. I czy w kontekście tego, jaki był zamysł twórców i projektantów wystroju, słowo “groteska” ma wydźwięk negatywny, czy jednak zupełnie nie.
Zasiędliśmy sobie przy stoliku, który miał delikatne kłopoty z utrzymaniem równowagi i się lekko gibał, co bywało nawet śmieszne. Po dłuższej, ale nie za długiej chwili podszedł do nas lekko wątły cieleśnie młodzieniec, wręczył nam wielkie olaminowane płachty menu, po czym znowu po dłuższej, ale nie za długiej chwili przyjął zamówienie. Troszkę się motał, co jest z czym, jak to mniej więcej umiejscowić smakowo i co takiego konkretnie zamówimy, ale wziąłem to na karb świeżości lokalu dzień po otwarciu.
Zmarzłem straszliwie, a do tego zgłodniałem, bo jeden posiłek mi wyleciał i właśnie była pora na drugi, więc #dieto_pozwól_żyć – zdecydowałem się na dwudaniowy obiadek. Ponieważ naleśniki jako takie nie są bardzo #dietycne, więc odpuściłem sobie zupy w chlebie (tym bardziej, że zazwyczaj ten chleb bardzo podgryzam), bo jakby nie było, muszę uważać na to, co jem. Nie jadłem jeszcze nigdy kremu z buraków (8 zł), a barszcz czerwony uwielbiam, więc taką sobie przyjemność zafundowałem. Do tego naleśnik nr 17, czyli Kurczak curry, mleko kokosowe, ananas, papryczki jalapeño, sos (15 zł), nie wiem dlaczego, ale podpasował mi do tego sos serowy. Straszliwie kusiły mnie pajkejki (zgadnij, kto u mnie w domu tak je nazywa), ale mnie wizja owłosionego bojlera zamiast wyrzeźbionego kaloryfera skutecznie powstrzymała. A do tego skusiłem się na Lemoniadę na gorąco z malinami i miętą lub z pomarańczą, cytryną i cukrem trzcinowym (7,5 zł) w wersji orange fresh, czyli na pomarańćzowo-miętowo. Szwagierski zawinszował sobie Kurczaka z kurkami w sosie śmietanowym, cebula, sos (16 zł), do popicia ice tea. Pozostało czekać i nie burczeć zbyt głośno brzuchem.
Po dłuższej, ale nie za długiej chwili lekko wątły cieleśnie młodzieniec przyniósł nam w drżących rękach napoje. Wątłość młodzieńca i drżenie rąk z wysiłku poskutkowały tym, że z bajerancko podanej lemoniady spadła łyżeczka i gdybym jej nie capnął w locie, to by zaliczyła glebę. Ale na szczęście mam refleks jak atakująca kobra i obyło się bez zawracania głowy kolegom na zmywaku. Kilka słów odnośnie lemoniady – R‑E-W-E-L-A-C-Y-J-N‑A. Nie za słodka, obłędnie pachnąca cytrusami i miętą, do tego w hipsterskim słoiczku i na gorąco, czyli w sam raz dla kogoś, kto właśnie wykazał się durnotą spacerując w samej koszuli i marynarce w temperaturze kilku stopni Celsjusza. Ja wiem, lemoniada to żadna filozofia, ale się zakochałem, bo było mi zimno i źle, a ona mi zrobiła ciepło i dobrze.
Po dłuższej, ale nie za długiej chwili lekko wątły cieleśnie młodzieniec przyniósł mi w drżących rękach krem z buraków. Trochę się bałem, że mu z tego drżenia zupa poleci w ślad za łyżeczką, a tu by nie było tak prosto z łapaniem. Na szczęście obyło się bez czerwonych plam i na moim stoliku zagościła fajnie pachnąca gorąca zupa z sympatycznym kleksem śmietany oraz kilkoma grzankami do przegryzienia. Krem bardzo ciekawy w smaku, kwaskowato-słodkawy, jak to buraki – fajnie się to przełamywało śmietaną i maślanym smakiem grzanek. Nastawiałem się na grzybowe nuty, jak to w barszczu i na początku mi ich brakło, ale potem dałem się przekonać do innego smaku. Fajna, sycącą, rozgrzewająca – jestem bardzo na tak.
Zupkę zjadłem, pomęczyłem lemoniadę (ciekawe, czy wszyscy wyjadają ze środka cytrusy, czy tylko ja?) i po dłuższej, ale nie za długiej chwili lekko wątły cieleśnie młodzieniec przyniósł nam zamówione naleśniki. Zgadliście – w drżących rękach. Nic mu na szczęście nie wyleciało, co przyjąłem z cichutkim uff. Pieruńsko gorące, pachnące i smakowicie wyglądające. Zestrugana marfefka i fafusta trochę mnie w tym zestawie rozbawiły, ale jednak co warzywa to warzywa – samo zdrowie i witaminy, a tych nigdy za wiele, prawdaż?
Od razu mówię – nie będę fanem takiego składania naleśników. I nie pytajcie mnie dlaczego – sam nie wiem tak do końca. Może pojedyncza warstwa farszu powoduje u mnie wrażenie, że jest go za mało? A nie było. Było w sam raz, co możecie zobaczyć poniżej, bo zrobiłem mojemu wiwisekcję. Jeśli chodzi o smak – nie wyczułem w ogóle mleczka kokosowego, bo mam wrażenie, że jalapeno za bardzo zdominowało całość. Spodziewałem się mieszaniny pachnącego curry z przebijającym gdzieniegdzie słodkawym ananasem i kokosem, przełamanego ostrymi papryczkami, a wyszło po prostu pikantnie. Przełamywanie tego sosem za to bardzo poprawiało smak – brawo za sos serowy, aksamitny i delikatny. Nie wyszło źle, a wręcz całkiem dobrze, a trochę czegoś innego się spodziewałem, zupełnie jak przy kremie z buraków. Ale tamten smak mnie jak najbardziej do siebie przekonał, a ten tutaj nie do końca. Szwagierski kurczaka w kurkach sobie chwalił.
W międzyczasie skończyła mi się lemoniada, więc zamówiłem sobie dla odmiany Lemoniadę na gorąco z malinami i miętą lub z pomarańczą, cytryną i cukrem trzcinowym (7,5 zł) w wersji niecytrusowej, czyli z malinami. I po raz kolejny pełny sukces i miłość od pierwszego wejrzenia. Ponieważ jestem straszny pies na owoce, to lemoniadzie też zrobiłem wiwisekcję, co już jest mało malownicze.
Dla odmiany przyniosła mi ją dziewoja, która miała przepiękne czekoladowe oczy i zajefajny czerwoniasty tatuaż na wewnętrznej stronie lewego ramienia. Gdybym był 15 lat młodszy i o obrączkę lżejszy, to pewnie by się znalazła ze mną na zdjęciu. Gdyby nie było ze mną Szwagierskiego, to pewnie i tak bym się pokusił o uwiecznienie, bo sam nie wiem co było fajniejsze – te hipnotyzujące oczy, czy ta obłędna dziara. Tak też pod opieką tejże dobrnęliśmy do etapu płacenia rachunku, który wyniósł nas na dwóch 58 zł, czyli całkiem znośnie.
Podsumujmy. Jeśli chodzi o obsługę, to mamy lekko wątłego cieleśnie młodzieńca, który sprawiał wrażenie, jakby nie bardzo ogarniał i nie bardzo miał siły do dźwigania tego wszystkiego, co żarłoki sobie zamówią. Po drugiej stronie mamy właścicielkę cudownych oczu i dziary, która opiekowała się nami jak rodzona matka. Na to wszystko czujnym okiem spod blond grzywki patrzyła, jak mi się wydaje directeur de restaurant. Zastrzeżeń nie mam, chociaż dosyć długa to była wizyta. Akurat mi się nie spieszyło, poza tym lokal świeżo po otwarciu, więc nie wiem, czy to tak już zostanie, ale na szybki lunch chyba jednak będzie za wolno. Jeśli Manekin z ul. Mickiewicza dorobi się takich samych kolejek, co ten z ul. Kwiatowej, to wyprawa zrobi się już naprawdę długa.
Czy warto? Zjadłem naprawdę smacznie i do tego niedrogo, więc pod tym względem z czystym sumieniem mogę Manekin polecić, aczkolwiek w moje żarłoczne paszczęki wpadł niewielki procent tego, co jest w karcie. Porcje są duże, jedzenie jest świeże, a lokal bardzo przyjemny.
Z drugiej strony to tylko naleśniki – jeśli miałbym stać ponad pół godziny na to, żeby zjeść po prostu naleśniki, to bym po prostu nie czekał. I podejrzewam, że podobnie zrobiłoby mnóstwo ludzi, którzy nie mają czasu, albo po prostu nie lubią czy nie chcą poświęcać tegoż czasu tej prozaicznej czynności, jaką jest jedzenie. Na pewno przy mojej kolejnej wizycie w Poznaniu Manekin obowiązkowo trafi na listę miejsc, gdzie się pokrzepię posiłkiem regeneracyjnym.
Ale pod warunkiem, że przed nim nie będzie stała kilometrowa kolejka, bo to jednak czyste hipsterstwo i trzeba mieć mnóstwo czasu albo wielkie parcie na media socjalne, żeby tylko po stać w kolejce, żeby zjeść w lokalu, który jest akurat #hype.