Szperanie po dyskontowych pólkach i chłodniach powoli wchodzi mi w krew. Kiedy robię zakupy, to zastanawiam się, co by fajnie podeszło moim i Blogierki czytelnikom, żebyście następnym razem będąc w Lidlu czy innej Biedronce nie musieli stać z mądrym wyrazem twarzy w stylu “po czym się porzygam, a co da mi gastro-ekstazę”? I na szczęście macie nas, którzy ryzykują własnymi żołądkami po to, żebyście Wy nie musieli. Gdzie tu haczyk? Nie ma – po prostu nas kochajcie.
Było już japońsko pierogowo (⇒TUTAJ), polsko pierogowo (⇒TUTAJ), więc dzisiaj znowu będzie pierogowo, ale dla odmiany italiańsko. Podczas przepychania się w Biedronce pomiędzy emerytami z balkonikami walczącymi o crocsy, wpadło mi w oko gustowne opakowanie z małymi tortelini, więc pomyślałem sobie, że chcielibyście, żeby ktoś za Was sprawdził, czy są zjadliwe. Leżały sobie takie z prosciutto i serem oraz z serem ricotta i szpinakiem. I to ten nasz punkt wspólny, a jako własna inwencja twórcza dzisiaj tortilla – tak, wiem, że ona nie jest włoska tylko bardziej mehiko, ale brzmi podobnie przecież, nie? Tortilla, tortellini – świat się robi wielką globalną wioską i tego się będę trzymał.
Proces testowy możecie podglądać na naszych Instagramach (⇒KLIK do Blogierki i ⇒KLIK do mnie) – szukajcie fotek oznaczonych tagiem #blogerzytestuja. A pod wpisem macie legendę, co która ocena oznacza. Proste, że Hodor by się połapał, prawda? No to zamykamy drzwi i lecimy.
Tortilla gyros
Tortilki lubię, tortilki robię, nawet Pan Tymoński wybredny jak Magda Gessler tortilki w moim wykonaniu uznaje i konsumuje z wielkim smakiem. Dlatego raczej staram się unikać gotowców, bo zazwyczaj moje są o niebo lepsze. Co prawda przyznaję się bez bicia, że nie piekę na rozgrzanych kamieniach kukurydzianych placków tylko kupuję gotowce, ale przepyszne wnętrzności klecę sam (na moim Instagramie żarcia pełno, to i tortillę znajdziecie, jeśli zechce się Wam poszukać). Ale co robić – mus to mus, kupiłem do testów.

Proces tworzenia jedzenia… albo robienia jelenia…
Wygląd: opakowanie całkiem przyzwoite, wszystko czytelne, dodatkowo napisali, ile % czegośtam nam tortilka dostarcza. Same zawijasy też niby w porządku, ale… Zerknijcie sobie powyżej – nie wydaje Wam się, że gdyby tu było pełno dobra w środku, to by się tak tortilka nie gięła jak faja impotenta? Ano właśnie – stopień wypełnienia przypomina nasz krajowy budżet, pełno jest tak mniej więcej w połowie, albo w połowie pusto, zależy kto o budżecie mówi. I za to wielki minus tym bardziej, że na fotce nadzienie ze środka aż wylata, jak ta woda z automata. Marketingowa ściema w czystej postaci i za to lecą punkty. OCENA: 4⁄10
Smak: wrzuciwszy sobie lekko pustawą w środku paszę na grilla, poczekawszy aż się podpiecze i spróbowawszy. Cudów się nie spodziewałem, ale tam jest papka, w której co jakiś czas trafia się włókno kurczacze czy kawałek warzywa, najczęściej niezidentyfikowanego. Gdy zamkniesz oczy i wcinasz, to da się zjeść i tragicznie nie jest, ale daleko biedronkowej tortilce choćby do wrapa z MaxDonalda. Obniżam bardzo za konsystencję, bo z żarcia dla niemowląt wieki temu wyrosłem. OCENA: 3⁄10
Łatwość przygotowania: producent zaleca wrzucić do piekarnika albo do mikrofali, ja wolę sobie grillować elektrycznie. Proste jak drut w kieszeni – ale jak zwykle odejmuję pół punktu za konieczność wyciągnięcia z opakowania. OCENA: 9,5÷10.
Jakość/cena: bez bicia się przyznaję, że gdzieś mi zaginął paragon i nie pamiętam ceny, ale coś mi się kołacze 5.99 złotych polskich za opakowanie 250g. Tylko że tak naprawdę tortille są w środku w połowie nie zadziane, więc tyle płacimy właściwie za jedną tortilkę i goły placek. Słabo. OCENA: 4⁄10
Punkty lansu: tortilla sama w sobie już zbyt lansiarska nie jest, ale jeśli dobrze zrobiona, to szanowna koleżanka może mieć miękkie kolanka, jak to facet dobrze gotuje. Ale tutaj to się po prostu nie uda, bo i smak nie taki, i wygląd jakiś oszukany, i konsystencja kisielu w majtkach nie uczyni. Chyba, że wywalisz wszystko ze środka i zakręcisz sobie sam. Ale chyba nie o to chodzi, nie? OCENA: 3⁄10
Tortellini z prosciutto i serem oraz z serem ricotta i szpinakiem
Wpadły mi w oko, bo maja fajne opakowanie. Parę lat temu byliśmy na targach w Mediolanie i tam spróbowałem tortellini jako szybką przegryzkę pomiędzy bieganiem z wywieszonym jęzorem po targowych halach a bieganiem z wywieszonym jęzorem po targowych halach. Czemu nie, albo why not, jakby to powiedzieli Włosi.

Europa na widelcu, czyli tortellini pod polską strzechą…
Wygląd: to opakowanie mnie urzekło – wygląda, jakby włoska mamma zapakowała swojemu ukochanemu bamboccioni własnoręcznie robione malutkie pierożki na przykład na studia w dalekiej i deszczowej Polandi. Świetny pomysł, prosty, ale chwytliwy. Tortellini jak to tortellini – malutkie i poskręcane, a w środku kulka nadzienia. Jest tak, jak powinno. OCENA: 9⁄10
Smak: są niezłe, ale farszu jest za mało i jest jakby za mało wyrazisty, ale i tak mi smakowały. Ze szpinakiem jak dla mnie mają za mało czosnku, ale ja tak zawsze przy szpinaku. Oczywiście dodałem troszkę masełka (oliwy z oliwek nie lubię) i posypałem straszliwie śmierdzącym parmezanem, który z kolei bardzo lubię. Tortellini same w sobie raczej mogą sprawiać wrażenie, że czegoś im brakuje, dlatego chyba lepsze byłyby w jakiejś sałatce, albo sosie. Polubiłem je i mi posmakowały, chociaż gyoza nie przebiły. OCENA: 7⁄10
Łatwość przygotowania: wrzucasz na minutę do wrzątku, łowisz, posypujesz i wcinasz, co tu jest trudnego? Ok, trzeba z opakowania wyciągnąc. OCENA: 9,5÷10.
Jakość/cena: nie pamiętam ile kosztowały, ale nie jakiś majątek, a paczuszka spora, taka raczej dwuosobowa. Można liznąć Italii za niewielkie pieniądze OCENA: 8⁄10
Punkty lansu: no i znowu nie wiem, co tu powiedzieć, bo pierogi, nawet jak włoskie, to jednak pierogi. Zawsze można oczywiście pościemniać wielkiego znawce, ale bazowanie tylko na żarciu bez odrobiny ściemy własnej koleżanki na śniadanie nie zostawi – zrobię tak, jak przy ubiegłotygodniowych pierogach z brokułami i szpinakiem. OCENA: 7⁄10
Tradycyjnie jeśli macie jakieś pytania, wnioski racjonalizatorskie czy potrzebę przetestowania czegoś – piszcie albo do mnie (dizajnuch@dizajnuch.pl) albo do Blogierki. A jeśli za naszą namową czegoś spróbowaliście, to koniecznie się tym z nami podzielcie w komętkach albo na fejsiku.
No i ten… smacznego.
LEGENDA:
Wygląd – wiadomo, że kupujemy oczami, więc producenci opakowań oszukują na każdym kroku co do ich zawartości (opakowań, nie producentów). Ale oczywiście Wy najpierw przeczytacie nasze recenzje, żebyście się przypadkiem nie nacięli na coś, co wygląda jak lunch u Amaro i smakuje jak kupa. Albo odwrotnie – wygląda jak kupa, a smakuje po królewsku.
Smak – no właśnie. Bo jakby nie było, kupować to można oczami, ale ostatecznie to nasze (i Wasze) kubki smakowe zostaną popieszczone anielskim dotykiem albo porażone prądem. Może (ale nie musi) się to przełożyć na późniejsze gwałtowne wizyty w toalecie, więc idziemy Wam z pomocą.
Łatwość przygotowania – założenie jest takie, że kupujemy dania gotowe. To nie jakiśtam fix do kaczki po starocerkiewnosłowiańsku, tylko gotowe żarcie, które wymaga minimum starania a ma zapewnić maximum kulinarnych korzyści. Jeśli przypalasz nawet wodę w czajniku, to ten punkt jest dla Ciebie.
Jakość/cena – nikt Was nie musi przekonywać, że zupki chińskie to zuo, prawda? Ale są tanie i czasami nawet smaczne, w ten specyficzny chemiczny sposób, więc per saldo się opłaca. No i tutaj chodzi o to samo.
Punkty lansu – siedzisz w akademiku, ma Cię wieczorem odwiedzić niezła foczka z Waszej grupy, bo się będziecie razem uczyć. Pokój posprzątałeś, wyrzuciłeś puste butelki, a stare skarpetki wyniosłeś obok do pokoju kumpla (on i tak wiecznie ujarany, więc nawet nie zauważy). Kupiłeś w kiosku paczkę durexów, ubrałeś się w czyste ciuchy, umyłeś nawet zęby, ale podejrzewasz, że to trochę za mało, żeby rano zrobiła Ci śniadanie. Podświadomie czujesz, że ugotowane parówki z keczupem nie za bardzo tutaj pomogą, ale gdybyś przygotował coś, czym zabłyśniesz, to cztery razy po dwa razy masz jak w banku. No i ta ocena jest o tym.