Wiecie, jak człowiek jeździ Dojczlandzie, to się robi głodny. Co prawda jest ⇒co jeść w LEGOlandzie, jak możecie sami poczytać, ale żarcie tam było raczej spod znaku fast food i niekoniecznie tanie. Dodatkowo po zrobieniu prawie 300 km po wrażych ziemiach i zameldowaniu się w hotelu, gdzie czekał na nas kolejny ⇒park rozrywki zwany Europa Park, trzeba było uzupełnić kalorie, bo się nie da na głodniaka śmigać po rollercoasterach, prawda? Dodatkowo mój 7,5 letni towarzysz podróży ma bardzo niską tolerancję na pusty brzuszek, więc nasze szczęście nie miało granic kiedy okazało się, że nasz hotel ma restaurację. A właściwie typowo niemiecki GASTHAUS, a że hotel nazywa się BELLER, to i gasthaus też.

17 pasów ruchu po horyzont. Jak żyć?
Gdyby to była zwyczajna hotelowa restauracja, to bym o nim nie pisał, bo mi tu jeszcze tylko recenzji hoteli albo hotelowych knajp brakuje do szczęścia.
Ale powiem Wam, że ta knajpka miała niesamowity wręcz klimat – takie ⇒połączenie góralskiej karcmy, irlandzkiego pubu i osiedlowej mordowni na Nowej Hucie.
Siedzi tu dużo lokalsów w wieku moich rodziców i totalnie mają wyjebane na przyjezdnych, co skutkuje tym, że jedzą, piją, lulki palą totalnie się niczym nie przejmując. A właściciele (albo obsługa, bo nie wiem) bawią się razem z nimi. I nawet śpiewają niemieckie piosenki biesiadne, których ni kuta nie rozumiałem, ale chyba musiały być zabawne, bo wszyscy rechotali.

Czym chata bogata – jadła i napitków ci u nas dostatek…
Na zdjęciu widać szeroki wybór tradycyjnych miejscowych nalewek (oraz śniadanie na drugi dzień – wiem, przeskakuję w czasie, ale mi się kompozycyjnie ułożyło), które fajne były, ale mocne jak jasna cholera.
Mam teraz pytanie do tych, co mnie znają osobiście – czy ja mam pijacką mordę?
Bo nie wiedzieć czemu, kiedy w takich okolicznościach przyrody przytuptałem wieczorową porą z moim 7,5‑letnim Panem Tymońskim w celach konsumpcyjnych, to zanim przemiła Pani ni kuta nie mówiąca po angielsku przyniosła kartę, to już postawiła przede mną w szklanym opakowaniu lokalsowy specjał o smaku gruszki. I alkoholu. Dużej ilości alkoholu z dużą ilością procentów. Wymyśliłem, że też w celach konsumpcyjnych, ale niczego nie zamawiałem, więc się lekko zdziwiłem gestem i wyrazem twarzy, co przemiła Pani zbyła machnięciem ręki i przemiłym uśmiechem.
Fakt, wcześniej z nią trochę poszprechałem w lengłidżu a Pan Tymoński się słodko pouśmiechał, ale nie uczyniłem niczego, co by wskazywało, że jakiś jestem mocno onieśmielony i potrzebuję strzała na odwagę. Chyba, że taki zwyczaj, jak u nas chleb i sól?
Żeby nie wyjść na kogoś, kto nie docenia szwarcwaldzkiej gościnności, walnąłem kielona krzycząc wcześniej z cudownym wschodnioeuropejskim akcentem PROSIT! Posmakowało, że o ja pierdziu, aż mi świeczki w oczach stanęły, na co się kobieta i lokalsi przy stole obok serdecznie urechotali. Na propozycję kielona na drugą nóżkę wskazałem na dziecię pod opieką mą, na co wszyscy pokiwali zgodnie głowami, pouśmiechali się i powiedzieli, że gut i że kinder.
Nie do końca wiem, co zamówiłem, bo o ile zestaw dla dzieci opisany był jasno i wyraźnie (nieśmiertelne nuggetsy z kuraka z frytkami), to ja poszedłem na żywioł i poprosiłem o przyniesienie czegoś, co jest beste am besten ze wszystkiego, co mają. No i oczywiście lokalsowego piwa, bo to jest najbeste z najbeste, a dodatkowo nie wali tak w łeb jak ichnie nalewki. Pan Tymoński korzystając z tego, że jest na wakacjach i mam obniżony próg tolerancji na żywieniowe syfy wydębił ode mnie do popicia fantę. Do tego dużą. No i dostał dużą. Większa może nie była, ale droższa niż moje piwo.

Nieśmiertelny i bezalkoholowy zestaw dla dzieci – fanta/cola, nuggetsy z kurczaka i frytki…
Moje piwo wjechało razem z sałatką. Nie wiedziałem, czy to taki lokalny zwyczaj i mam to traktować jako zdrowe czekadełko, a ponieważ byłem bardzo głodny, to delikatnie zacząłem skubać zielone listki z fajnym kwaskowatym sosikiem i siorbać złocisty napój, ale jakoś tak delikatnie, coby na wszelki wypadek nie skończyć przed wjechaniem dania głównego, bo wtedy pewnie postawią drugi kufel, a ja jednak mam tego kinder pod opieką.

Nieśmiertelny zestaw dla dorosłych – sałata i piwo. Tymuś wie, że piwo jest dobre, a sałata… zielona…
Które to danie wjechało za chwilkę. Jako się rzekło – nie wiem, co zamówiłem. Ale wiem, co jadłem. Na pewno bardzo dobrze zrobioną w punkt polędwicę ze świnki w sosie borowikowym z zielonym pieprzem. I do tego na pewno ręcznie robione, domowe kluseczki. Dobre to było tak bardzo, że och…

Pyszne mięso w pysznym sosie z pysznymi kluseczkami…
Nie wrzucałbym tej recenzji (bo to ciężko nazwać recenzją), gdyby nie ujął mnie klimat lokalu i jego swojskość. Na pewno na mój odbiór miało wpływ to, jak mnie, czy też nas potraktowali – samotny ojciec z samotnym blond aniołkiem wzbudza w ludziach sympatię pomieszaną ze współczuciem dla ojca, a jeśli dziecko nie drze cały czas japy, to pewnie i podziwem. No i ugoszczony się poczułem. I to nic, że potem musiałem zapłacić rachunek w twardej walucie (ale nalewki na nim nie było).
Nie wiem, jak tam jest na co dzień, jak karmią, ani jak traktują niedzieciatych, ale jeśli kiedyś los Was rzuci w tamte rejony, to zajedźcie do Gasthaus BELLER i dajcie mi znać, ok?