Co robić, żeby Cię wydymali…

 

Nie, to nie jest porad­nik dla brzyd­kich i infor­ma­ty­ków z serii “Sexs dla opor­nych – zostań cia­hem na łikend”. To nie jest webi­nar dla inter­ne­to­wych no-life­’ów prze­sia­du­ją­cych bez­sku­tecz­nie cały­mi dnia­mi na tin­de­rze. Nie znaj­dziesz też tutaj wska­zó­wek o tym, jak stać się sex-guru, na któ­re­go z obłę­dem w oczach i kisie­lem w majt­kach rzu­ca­ją się przed­sta­wi­ciel­ki płci prze­ciw­nej w celach kopu­la­cyj­nych. Nie.

 

Dzisiaj poczytasz sobie o tym, co robić, żeby Cię wydymali Twoi pracownicy.

I jeśli zauwa­żysz w tym tek­ście symp­to­my moje­go bólu dupy, to bar­dzo się nie pomy­lisz – choć cała histo­ria mia­ła miej­sce ład­nych kil­ka lat temu, to jed­nak cza­sa­mi ten ból daje o sobie znać. W innym wpi­sie pisa­łem o nie­mi­łej nie­spo­dzian­ce, jaką nam spra­wi­ła nasza pra­cow­ni­ca. Dzi­siaj trosz­kę roz­wi­nie­my temat, co Wy na to?

Nie­któ­rym z Was przy­da­rzy się bądź przy­da­rzy­ło zało­żyć wła­sną fir­mę. Jeśli znasz się na rze­czy, to zaczy­nasz mieć coraz wię­cej klien­tów i coraz wię­cej pra­cy, a jak dobrze pój­dzie, to i pie­nię­dzy też wię­cej. I nad­cho­dzi taki moment, że nie jesteś w sta­nie w poje­dyn­kę wszyst­kie­go ogar­nąć. Zaczy­nasz mieć dość sie­dze­nia po nocach, żeby się wyra­biać na czas z ter­mi­na­mi. Dodat­ko­wo podat­ki i inne zusy-sru­sy zabie­ra­ją Ci tak dużo cza­su, że nie możesz poświę­cić się w 100% zara­bia­niu pie­nię­dzy i wresz­cie docho­dzisz do wnio­sku, że czas kogoś zatrud­nić, bo nowa oso­ba przy­nie­sie Ci ten wór kasy, jaki tra­cisz zaj­mu­jąc się pro­wa­dze­niem firmy.

 

Pojawia się tak zwany pracownik.

U nas też tak było – w pew­nym momen­cie poja­wi­ła się… nazwij­my ją na potrze­by nar­ra­cji Mar­le­na. Faj­ne to imię, jak i Mar­le­na była faj­na – wyglą­da­ła dziew­czy­na napraw­dę zacnie, zro­bio­na była jak na archi­tek­ta wnętrz przy­sta­ło, wra­że­nie obli­czem i cało­kształ­tem robi­ła. Pro­jek­ta­mi, doświad­cze­niem i talen­tem wra­że­nie robi­ła takoż, ale staw­kę wal­nę­ła taką, że z wra­że­nia usie­dli­śmy oby­dwo­je z Małą­Żon­ką i mie­li­śmy do pomy­śle­nia. Myśle­li­śmy dłu­go i namięt­nie, ale że tele­fo­ny aż się grza­ły, to przy­ję­li­śmy Mar­le­nę na pokład. Tym bar­dziej, że jak to ja, tro­chę sobie z nią poga­da­łem sru­tu­tu i oka­za­ło się, że dziew­czy­na wła­śnie się roz­wio­dła i zosta­ła sama z cór­ką w obcym mie­ście. Fakt fak­tem, że kon­ku­ren­cji wiel­kiej nie mia­ła poza nie­ja­ką Doro­tą, ale o niej kie­dyś też powsta­nie not­ka, bo to nawet śmiesz­ne było. By.

Staw­kę pod­sta­wo­wą mia­ła wyso­ką (kie­dyś pisa­łem, że u nas nie ma umów-zle­ceń i innych takich dzi­wactw), a dodat­ko­wo napraw­dę wyso­kie pro­wi­zje, co łącz­nie dawa­ło zacne pie­nią­dze. Spo­ro wyż­sze, niż mia­łem w kor­po-ban­ku. Ale wie­cie co? Tak szcze­rze mówiąc była war­ta tych pie­nię­dzy, bo pra­co­wa­ła rów­nie cięż­ko co my, prze­ra­bia­ła klien­tów pra­wie że hur­to­wo, co sum­ma sum­ma­rum wszyst­kim robi­ło dobrze. Z cza­sem dosta­wa­ła coraz lep­szych klien­tów i coraz wię­cej nasze­go zaufa­nia zdo­by­wa­ła, a nasze rela­cje zaczy­na­ły coraz bar­dziej być przy­ja­ciel­skie, a coraz mniej pracodawco-pracownicze.

Ba – jeśli koja­rzy­cie moją histo­rię z pal­cem-grze­bal­cem, to ona wła­snie zała­twi­ła mi poza­ko­lej­ko­wą ope­ra­cję zerwa­ne­go ścię­gna. Cho­dzi­li­śmy wspól­nie na faj­kę, zanim rzu­ci­łem pale­nie, spę­dza­li­śmy razem week­en­dy czy syl­we­stra, nasze dzie­ci jeź­dzi­ły na jed­ne ferie, a laski dzwo­ni­ły do sie­bie i potra­fi­ły prze­ga­dać wię­cej cza­su, niż zaj­mu­ją dwie poło­wy, dogryw­ka i kar­ne. Gene­ral­nie kuma­cie co się tutaj roz­wi­nę­ło? I jesz­cze, ja jak to ja – skor­pio­ny rzad­ko mają przy­ja­ciół, ale Pani Mat­ka wsią­kła i zapsiap­siół­ko­wa­ła się po cało­ści. Atmos­fe­ra w fir­mie sta­ła się pra­wie że rodzin­na, bez napięć wewnętrz­nych, a jedy­ne ner­wy powo­do­wa­li #kla­jen­ci. Więk­szość przed­sta­wi­cie­li han­dlo­wych, któ­rzy nas odwie­dza­li była świę­cie prze­ko­na­na, że Mar­le­na nie jest naszym pra­cow­ni­kiem, tyl­ko wspól­ni­kiem. Sie­lan­ka jed­nym słowem.

W mię­dzy­cza­sie Mar­le­na pozna­ła face­ta, nazwij­my go na potrze­by nar­ra­cji Darek. Darek koń­czył jakieś­tam stu­dia zwią­za­ne chy­ba z budow­nic­twem, pra­co­wał gdzieś­tam w jakiejś fir­mie, w któ­rej liznął tro­chę budow­lan­ki i w efek­cie po jakimś cza­sie zało­żył fir­mę remon­to­wą, któ­ra pod nasze pro­jek­ty wykań­cza­ła wnę­trza. Ogól­ne zado­wo­le­nie aż pro­mie­nio­wa­ło ze wszyst­kich, bo i klient lubi mieć wszyst­ko poła­pa­ne pod jed­nym dachem, a i my lubi­my mieć spraw­dzo­ne eki­py budow­la­ne, któ­re nie maru­dzą, że tego się nie da, a to za trud­ne. Tak to wszyst­ko faj­nie się krę­ci­ło, że Mar­le­na i Darek się zakrę­ci­li i pobra­li. Oczy­wi­ście na ślu­bie byli­śmy, a jak­że. A po pew­nym cza­sie dzię­ki naszej pomo­cy kupi­li sobie rodzin­ne gniazd­ko, wyre­mon­to­wa­li i zamiesz­ka­li jak te dwa gru­cha­ją­ce gołąb­ki z mło­dą gołę­bicz­ką z pierw­sze­go małżeństwa.

 

Wygląda zbyt pięknie, żeby było możliwe, prawda?

Ano tak. Pew­ne­go pięk­ne­go dnia, a był to ponie­dzia­łek, dosta­ję tele­fon od Małej­Żon­ki, że jest pro­blem z Mar­le­ną i żebym jak naj­szyb­ciej przy­je­chał. Przy­je­cha­łem i co słyszę?

- Chcia­łam wam powie­dzieć, że już u was nie pracuję.
- Ale jak ty to sobie wyobra­żasz? Masz okres wypo­wie­dze­nia, umo­wy w trakcie…
– Moi klien­ci idą ze mną, bo prze­cież nie mogę zaczy­nać wła­snej fir­my z gołym tyłkiem.

Nie, no spo­ko, łzy wzru­sze­nia pra­wie zala­ły mi oczy i pra­wie zaczą­łem dziew­czy­nie życzyć wszyst­kie­go naj­lep­sze­go na nowej dro­dze życia. Pra­wie. Ale nie­ste­ty ze mnie jest skur­wiel­ski krwio­żer­czy kapi­ta­li­sta i zamiast myśleć o jej szczę­ściu pomy­śla­łem przy­ziem­nie o wła­snej kie­sze­ni. O pro­jek­tach w trak­cie, o umo­wach na meble pra­wie że goto­wych – wystar­czył auto­graf klien­ta. Mniej wię­cej na oko 60–70 tysię­cy. Takie drobniaki.

Mar­le­na stwier­dzi­ła, że nie ma cza­su z nami gadać, bo musi poje­chać do swo­je­go nowe­go stu­dia zoba­czyć, jak koń­czą insta­lo­wać tam meble. WHAT? Kuma­cie to? NOWEGO STUDIA? KOŃCZĄ INSTALOWAĆ? Tro­chę to wstyd przy­znać, ale aż nas zatka­ło. Wymo­głem tyl­ko na niej, że w takim razie wszy­scy klien­ci zry­wa­ją­cy umo­wę maja mi te decy­zje wysłać for­mal­nie na piśmie (nasze umo­wy prze­wi­du­ją takie sytu­acje bez jakich­kol­wiek kar, o ile mamy pew­ne eta­py zakoń­czo­ne z naszej stro­ny i roz­li­czo­ne ze stro­ny klien­ta). Umó­wi­li­śmy się na pią­tek, bo for­mal­no­ści, świa­dec­two pra­cy i takie tam. Odda­ła służ­bo­wy tele­fon, lap­to­pa, klu­cze i pilo­ta do alar­mu, odwró­ci­ła się na pię­cie i wyszła. DO NOWEGO, URZĄDZONEGO JUŻSTUDIA.

Na pią­tek przy­go­to­wa­li­śmy dwa warian­ty – roz­wią­za­nie umo­wy za poro­zu­mie­niem stron. I dru­gi – dys­cy­pli­nar­ka za samo­wol­ne porzu­ce­nie miej­sca pra­cy. Tak, to był mój pomysł. Gdy­by Mar­le­na przy­szła, dosta­ła­by wariant pierw­szy, wariant dru­gi dosta­ła­by jeśli by do nas jed­nak nie dotar­ła. Zgad­nij­cie, któ­ry kwit w koń­cu wysła­łem do niej pole­co­nym za potwier­dze­niem odbio­ru? Jeśli ktoś w ogó­le chciał żar­to­wać na temat jakie­go­kol­wiek docho­dze­nia jakiej­kol­wiek kasy z tytu­łu strat przed sądem, to niech prze­sta­nie, bo to bar­dzo nie­śmiesz­ny żart jest.

 

Ale najśmieszniejsze zaczęło się potem…

Dzwo­ni fir­mo­wy tele­fon Mar­le­ny: Dzień dobry, czy dalej szu­ka pani loka­lu pod stu­dio projektowe?

 

Dzwo­ni fir­mo­wy tele­fon mój:

- Dzień dobry, nie mogę się od jakie­goś cza­su skon­tak­to­wać z panią Mar­le­ną, to skan­dal, mia­ła mi przy­go­to­wać pro­jek­ty, ja zapła­ci­łem, a tu czas mija i nic, ja pana podam do sądu, remont, stra­ty moral­ne, pies nie ma gdzie miesz­kać, blebleble.
– A prze­pra­szam, pan się nazywa?
– Roch Kowal­ski. Robi­cie mi pro­jekt dom­ku. To się strasz­nie prze­cią­ga, eki­py nie mają co robić, bo nie ma pla­nów, a ja im pła­cę i was obcią­żę kosztami.
– Zaraz, zaraz. Pan prze­cież wysłał mi roz­wią­za­nie umo­wy po inwen­ta­ry­za­cji i pro­jekt robi teraz Marleną.
– No i co z tego?! Ale ja prze­cież przy­sze­dłem do was, do fir­my, któ­ra ma świet­ne opi­nie, a teraz takie coś!!
– To z tego, że pan sobie od nas poszedł, na wła­sną zresz­tą proś­bę, więc my teraz nie mamy z pana pro­jek­tem nic wspól­ne­go. Pro­szę dzwo­nić do swo­je­go pro­jek­tan­ta, my już nie mamy wspól­nych interesów.
– Ale pani Mar­le­na nie odbie­ra tele­fo­nów! Jak tak można?!
– No nie moż­na, ale to już pro­szę pana nie nasz pro­blem, bo pan już nie jest naszym klientem.
– Ale ja chcę zno­wu do was wró­cić, żeby­ście mi ten pro­jekt skończyli.
– Przy­kro mi bar­dzo, ale mamy tak dużo wła­snych zle­ceń, że nie bie­rze­my już dodat­ko­wych. (zwłasz­cza jeśli się oka­za­łeś zła­ma­sem kutanym)

 

Dzwo­ni fir­mo­wy tele­fon mój i jakaś kobie­ta bar­dzo zde­ner­wo­wa­na pyta:

- Czy ma pan może jakiś inny numer do pani Mar­le­ny, bo my miesz­ka­my zagra­ni­cą i w Pol­sce kupi­li­śmy miesz­ka­nie, zapła­ci­li­śmy jej z góry za remont 70 tysię­cy, a teraz nie moż­na się dodzwonić?
– Ooo, to już wiem, skąd mia­ła kasę na otwar­cie nowe­go stu­dia. Nie mam, pro­szę dzwo­nić do niej albo do jej męża.
– On też nie odbie­ra, a w miesz­ka­niu są wymie­nio­ne zam­ki i nie moż­na się dostać do środka.

 

Dzwo­ni fir­mo­wy tele­fon mój i ta sama kobie­ta do słu­chaw­ki płacze:

- Czy ma pan może jakiś inny numer do pani Mar­le­ny buuu, bo my miesz­ka­my zagra­ni­cą buuu i w Pol­sce kupi­li­śmy miesz­ka­nie buuu, zapła­ci­li­śmy jej z góry za remont 70 tysię­cy buuuu, a teraz przy­sła­ła nam pismo buuu, że z uwa­gi na nie­prze­wi­dzia­ne trud­no­ści buuu i trud­ną współ­pra­cę buuuu zry­wa z nami umo­wę buuu na remont buuu i po roz­li­cze­niu ponie­sio­nych kosz­tów może nam oddać 1500 zł buuuuu, a w miesz­ka­niu nie ma nawet wszę­dzie pod­łóg buuuu, o malo­wa­niu nie wspo­mnę buuuu i kaflach w łazien­ce buuu… Ja nawet nie wie­dzia­łam, że nie pod­pi­su­ję umo­wy z wami, buuuu…

 

Wie­cie, ten smród cią­gnął się jesz­cze dłu­go. Mała­Żon­ka pła­ka­ła chy­ba z dwa tygo­dnie, że teraz to już jest koniec i nie ma już nic, bo zdra­dzi­ła ją naj­lep­siej­sza psiap­siół­ka, któ­ra jest taka pra­co­wi­ta jak ona, ambit­na jak ona, zdol­na jak ona, uta­len­to­wa­na jak ona, pasjo­nu­je się wnę­trza­mi jak ona i tyl­ko lojal­na nie jest jak ona, bo się zdra­dziec­ką biczą oka­za­ła. I to chy­ba bola­ło naj­bar­dziej – nie te stra­co­ne pie­nią­dze, nie­pod­pi­sa­ne umo­wy czy nie­przy­jem­ne roz­mo­wy z naszy­mi były­mi klientami.

Naj­bar­dziej bola­ło to nad­szarp­nię­te zaufa­nie i zdra­dzo­na przy­jaźń, któ­re oka­za­ły się mniej waż­ne, niż hajs.

Więc nie mów­cie mi o tym, że pra­cow­nik tyl­ko dla­te­go wali w bola, bo ma chu­ja pracodawcę…

 

PS. Tak napraw­dę cie­ka­wie to się poro­bi­ło kil­ka lat póź­niej, kie­dy nas prze­wrot­ny los ze sobą ponow­nie zetknął. Taaa, kar­ma to dziw­ka… Ale to już temat na kie­dy indziej…

 


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close