Qrwa, albo mi coś wali na dekiel, albo za długo siedzę w necie i mam przerzuty głupoty. Albo lansu takiego w stylu “jestę spoko zią”. Tylko tak jakby na odwrót. Mianowice o sushi chodzi. O qrwa zimny posklejany ryż z surową rybą. Mam 38 lat i do ubiegłego tygodnia nie miałem tego zamorskiego cuda w pysku. I to ja. Ja!
Bez litości wyciągnąłem rodzinę na pielmieni i czieburieki (jezuu, tatooo, co to takiego? ja tego nie lubię). Na imprezie gryzłem i żułem tarankę popijając zimnym piwem (jak ty to możesz brać do ust, fuj). Albo sałę z cebulą. I zimną wódką (przecież to wstrętne!). Albo zupę z pierożkami wonton (tatoo, coś tu pływa, ja tego nie lubię). Albo świeżutkie i pyszniutkie owoce khaki (tatoo, te pomidory są żółte, ja takich nie lubię). Albo takie wielkie tureckie naleśniki, cholera nie pamiętam nazwy, zadziewane jakimiś ziołami (kto wie, czy nie miętą) i słonawym serem, do tego wielki kubek ajranu (tatoo, ja chcę z dzemikiem i bez tego niedobrego mlecka. takiego nie lubię). Kuskus z baraniną i jakimiś dziwnymi ziołami (fuj, tatooo, to cuchnie, nie lubię tego). Małże w sosie z białym winem (ja nie jem robaków).
No, a sushi kurde nie jadłem. I co gorsza, wcale, ale to wcale mnie do tego nie ciągnęło. Dziwne to, bo ja pobyt gdziekolwiek zaczynam od obczajenia, gdzie tu można dobrze zjeść. Gdzie można zjeść coś lokalnego, coś, czego nie mam na co dzień w domu. Dlatego eksperymentuję jak mogę i na każdym wyjeździe jem różne dziwne rzeczy, czasami próbuję też zmusić do tego rodzinę. Całe szczęście mam azbestowy żołądek, który w przymrużeniem oka traktuje to, jak ja traktuję jego. Ale…
W Kozackiej Chatce pielmieni i czieburieki (i mnóstwo innych przepysznych rzeczy) gotują prawdziwe, rodowite Ukrainki. Jedzenie jest bardzo dobre, niedrogie i jakieś takie swojskie, bez wielkiego zadęcia.
Taranką na imprezie poczęstował mnie rodowity Ukrainiec, zresztą nasz pracownik. Robił ją sam, z własnoręcznie złowionych ryb. Nie pamiętam czy popijałem polskim piwem, ale było kozacko.
Sałę pogryzałem do wódki (właściwie do rozrobionego z wodą spirytusu, ale kto by się czepiał szczegółów) jeszcze w moim rodzinnym Hrubieszowie, czyli 12km od granicy z Ukrainą. Były to czasy młodości durnej i chmurnej, a z brat’mi zza wschodniej granicy łączyły nas wysokoprocentowe stosunki i często oni organizowali zagrychę. Można było pić największą berbeluchę, ale zagryzana wędzoną słoninką nie dawała na drugi dzień objawów śmierci klinicznej.
Najlepszą w życiu chińszczyznę jadłem w takiej metalowej, blaszanej budzie na Placu Jana Pawła we Wrocławiu. Nie wiem, z którego dokładnie kraju Dalekiego Wschodu było małżeństwo właścicieli, ale mieliśmy dzieci w jednym przedszkolu i może dzięki codziennemu “dżeń diobri” jadłem te wszystkie skośne pyszności i nie bałem się, że znajdę kawałek obroży albo wąsów. Budy już nie ma, ma tam być biurowiec. Szkoda.
Khaki i naleśniki popijane ayranem jadłem w Turcji, kuskus w Tunezji, małże we Francji. Świeże, proste, niezbyt skomplikowane smaki i potrawy, ale niebo w gębie.
A sushi? Może mnie ta cała otoczka żarcia ekskluzywnego lekko odpychała – parę razy się przekonałem, że za wysoką ceną wcale nie stoi jakaś niesamowita jakość, ani tym bardziej smak. Ja nie oglądam pięć razy każdego grosza przed wydaniem, ale lubię wiedzieć, że kupię coś, co mnie zadowoli. Bez względu na cenę. Więc jeszcze nie wiem kiedy, ale na pewno odwiedzę Atelier Amaro, ot, z czystej ciekawości i chęci wyrobienia sobie własnego zdania.
Wyjątkowości smaków i składników jakoś się też nie spodziewałem za bardzo, bo większość z nich już znam.
Pałeczki? Bitch, please. Mam 38 lat, obsługę pałeczki mam w małym palcu. No dobra, nie takim znowu małym…
Chodzi o coś innego – te wszystkie pyszności, które wymieniłem powyżej były wykonane i smakowały tak, jak powinny być wykonane i smakować. Robione były przez rodowitego kogośtam. Tak, ja wiem, że mój wyjazd np. do Stanów nie spowoduje od razu, że stanę się ekspertem od lepienia pierogów. Ale w dalszym ciągu będę potrafił określić, które pierogi są dobre, a które nie. Zdaję sobie też sprawę, że ile osób gotujących, tyle przepisów na jakąś potrawę – każdy robi te pierogi trochę inaczej. Ale w dalszym ciągu wiem, że to pierogi a nie kiszka ziemniaczana. A jak ma to określić ktoś, kto nigdy w życiu nie był w Japonii i nie próbował sushi w oryginale?
Ja lubię mieć styczność z nowymi tematami pod okiem guru. Takiego Yody od pokazania mi, co, z czym, jak i dlaczego. Nie mam oporów przed tym, żeby mówić, że czegoś nie wiem i pytać, pytać, pytać. Lubię się uczyć, lubię poznawać, ale muszę mieć od kogo. I ten ktoś musi być autorytetem – nawet kiedy coś mi nie pasuje, to muszę mieć pewność, że zapytam osobę, która mówiąc krótko się zna. Opowie, wyjaśni, poinstruuje, poprawi i nakieruje na właściwa drogę.
Skąd te moje myśli? Byłem dwa tygodnie temu z MałąŻonką na sushi, tak jakoś wyszło. I albo trafiłem niespecjalnie (tzn. dało się zjeść, ale dupy nie urywa), albo po prostu nie będę fanem zimnego posklejanego ryżu i surowej ryby. A to przecież w dzisiejszych czasach nie dżezi jest i nie trendi, żeby mieć w tym temacie braki, bo takie tam pierogi to żre lumpenproletaryat. I stąd jakieś takieś dziwne myśli, że nadrobić braki pora.
Dlatego chciałbym jeszcze kiedyś spróbować pod okiem Mistrza Yody.
Żeby mieć pewność.