Niedziela, jak to niedziela – rządzi się swoimi prawami, człowiek poleżałby, poczytałby, MałąŻonkę poprzytulał, film fajny obejrzał, na spacerek na rowerek pojechałby z Dzieciorkami, albo indziej jeszcze gdzieś. Człowiek też w niedzielę jest jakoś tak bardziej leniwy i nie chce mu się gotować, więc człowiek do spółki ze swoją szanowną rodziną podjął decyzję o zjedzeniu na mieście. I tym samym rozpoczynam u mnie cykl pt. JEMY NA MIEŚCIE, czyli recenzje knajpek, w których dane nam będzie coś wszamać. Na tapetę wrzucamy KREDENS w podwrocławskim Wilkszynie, rzut beretem od nas.
Realizacji w okolicach Wrocławia mamy dużo i bardzo często jadąc z lub na jakąś budowę mijamy tego typu przybytki, raczej zawsze w biegu, więc znamy się tylko z widzenia. Tym bardziej, że obok jest SPAR, a jakoś restauracja doklejona do marketu nie wzbudza mojego zaufania. Ale jako się rzekło powyżej – złapałem lenia i chciałem pojechać na gotowe, bo wkoło Zielone Świątki (cokolwiek to jest).
Gupie to tym bardziej, że w niedzielę czy święta z definicji nie chodzi się na obiad do knajpy, bo wtedy jest pełno ludzi i wychodzi to różnie, co przetestowaliśmy wielokrotnie i w 99% z wtopą. W szeroko rozumianych okolicach Kozanowa już chyba wszystko mamy mniej lub bardziej przerobione. Ale niestety ja, podjarany zajebiście podjaranym wpisem na jednym z blogów, które czytam, sterroryzowałem rodzinę, żebyśmy pojechali do Kredensu. Po słówku “niestety” łatwo się zorientować, że ja podjarany nie jestem. Wręcz przeciwnie.
Fajnie jest, że mamy do Wilkszyna blisko – bez korków, bez nerwów, w fajnych okolicznościach przyrody podjechaliśmy sobie na parking, gdzie prawie nie było miejsc – zastawione było bowiem SUV’ami wziętymi na kredyt przez mieszkających nieopodal mieszkańców z co najmniej middle-middle class. Mieszkających w domkach również na kredyt. Zaparkowaliśmy sobie po zrobieniu kilku efektownych kółek. Jest super, bo przecież jak knajpa dobra, to ludzie w niej jedzą i zajmują miejsca parkingowe w porze obiadowej, nie? Sprawdziwszy wcześniej recenzje na fejsie byłem więcej niż przy nadziei.
Wchodzimy, zapytywuję Pana za barem, bo kelnerzy biegają w amoku, czy ma wolne miejsca. Nie, nie ma. Na dworze, na – trzeba przyznać – pięknie utrzymanym trawniku stoi kilka stolików, ale też zajęte. Na górze była chyba jakaś impreza zamknięta, bo poziom wystrojenia tych, którzy biegali po schodach moim zdaniem przekraczał zwykłe, niedzielne normy. W brzuchu burczy, ale trudno się mówi – wracamy. I wtedy MałaŻonka znajduje wolny stolik – i to taki, który sobie stał i na nas czekał, a nie taki, od którego ktoś właśnie wstawał. No oki, dym i zamęt niedzielny jest, można nie ogarniać, które stoliki są wolne, które niekoniecznie. Pytam jeszcze Pana za barem, czy jeśli nie ma kartki z magicznym napisem REZERWACJA, to można siadać, bo skoro mówi, że nie ma stolików wolnych, a są, to ja nie wiem, czy są czy jednak nie ma. Ok, siadajcie, rozgośćcie się, zaraz was nakarmimy.
Siedliśmy. I siedzimy. I czekamy. Po kilku minutach dla jaj włączyłem stoper. Naprawdę dla jaj – nie przypuszczałem, że potem się przyda. Od włączenia stopera minęło 5:12 do momentu, w którym ktoś do nas podszedł i wręczył karty. No oki, dym i zamęt niedzielny jest, można nie ogarniać, gdzie siedzi ktoś nowy. Ceny zupełnie nie podwrocławskie, ale to akurat niekoniecznie mnie wzrusza, bo jak dobre żarcie, to i kosztuje. Nie wiedziałem za to, że tu jest samoobsługa – niektórzy goście po prostu wstawali, brali sobie sami karty z kupki, zaczepiali kelnerów i składali zamówienia przy barze. Przepraszam, mój błąd. Gdybym przypadkiem kiedyś jeszcze się tam znalazł, w co wątpię, to zapamiętam – s‑a-m-o-o-b-s-ł-u-g‑a.
Miałem ochotę na gazpacho, ale nie było, rosołu nie lubię, pozostała zupa krem ze szparagów. Nie lubię zup-kremów, ale głodny byłem bardzo, a innych nie było. Wzięliśmy z Panią Matką po porcji. Mieliśmy ochotę na słynną kiesę, ale też nie było. Wobec tego zamówiłem burgera, MałaŻonka pierogi ze szpinakiem, Misiek eskalopki z grillowanymi warzywami, Pan Tymoński pierogi z serem na słodko. Do tego piciu i ja na koniec kawę. W sumie standard, prawda? Potrawy nie wymagające za dużo czasu i food magic przy przygotowywaniu, bo już byliśmy solidnie głodni. Pani miła przyjęła zamówienie, ja skasowałem stoper. I puściłem od nowa.
7:12 – przychodzi picie 0,2l.
26:56 – przychodzi zupa-krem ze szparagów, w której pływają sobie 2–3 plastro-kawałki na moje oko chorizo. Po zjedzeniu dwóch kawałków mięska okazało się również, że w mojej zupie pływa wielki włos. Poprosiłem o zabranie, za chwilę dostałem nową porcję. Może ja się czepiam, może się telewizji naoglądałem (której nie mam), ale na mój gust powinienem dostać NOWĄ porcję, zwłaszcza, że z poprzedniej ubyło max 4–5 łyżek i dwa kawałki chorizo. W tej, którą dostałem nie pływał co prawda włos, ale nie pływało już też chorizo, nawet te kawałki, które zostały. Always look on the bright side of life – przynajmniej nikt nie wyjął mi z talerza włosa paluchem, tylko wylał wszystko. Taką mam przynajmniej nadzieję. Niestety, sam krem był bardzo mdły w smaku jeśli chodzi o szparagi i poza pieprzem nie miał smaku. Jakoś straciłem zaufanie i wiarę w to, że w mojej nowej zupie pływa już tylko zupa i nie zjadłem prawie nic, bo apetyt straciłem również.
39:11 – przychodzi miła Pani i zabiera mój prawie pełny talerz. Pytam, kiedy Dzieciorki dostaną coś do zjedzenia, bo Tymoński już nawet przestał być marudny, a zaczął smutny. Wrzuciłbym jego zdjęcie, ale że nie wrzucam, to musicie mi uwierzyć, że Jego buźka markotna tak naprawdę zrobiłaby cały komentarz do dzisiejszego tekstu.
W niedzielę czas oczekiwania to nawet półtorej godziny.
No fajnie, ja wiem, rozumiem, niedziela itd., ale dlaczego nikt mi o tym nie powiedział przy składaniu zamówienia? Wzięlibyśmy sobie lody na drogę (do których też była niebotyczna kolejka) i pokopytkowali gdzie indziej. Poprosiłem po jeszcze jednym soku pomarańczowym dla mnie i dla Tymońskiego, dla Niego nie z lodówki. Zapowiadało się długie czekanie.
46:33 – przychodzi picie. Jabłkowe. Oba zimne. No oki, dym i zamęt niedzielny jest, można nie ogarniać, kto co zamawia.
54:22 – przychodzi jedzenie. Wyrobili się w godzinie. Można jeść. Tylko…
- Tata, co to są eskalopki? To takie coś jak gulasz?
- Nie do końca, to takie jakby cienkie bitki z mięsa. Mogą być w sosie.
- A powinny być takie twarde?
-.…
W skali twardości Misiek umieścił je jako “dużo twardsze niż mięso pieczone przez Mamusię”. Serioserio? No i też znalazł włosa, ale stwierdził, że jak ma czekać następną godzinę na paszę, to mu ten jeden włosek, do tego pewnie kobiecy, bo długi, cętkowany i kręty, zupełnie nie przeszkadza.
Pierogi Pani Matki ze szpinakiem wg Niej pyszne, choć jak dla mnie za mało doprawione. Do najlepszych IMHO we Wrocławiu pierogów ze szpinakiem w Domarze im daleko.
Tymoński zachwycony, bo wreszcie coś mógł jeść, smak nie był dla niego tak bardzo ważny, choć wiem, że gdyby były ekstremalnie niedobre, to by nie zjadł. Ale z drugiej strony nie zjadł do końca, a gdyby mu bardzo smakowały, to trzeba by było zamawiać dokładkę.
Mój burger… Szukam słów, którymi mógłbym opisać jego smak, a konkretniej smak samego mięsa, bo co można mówić o dwóch plastrach pomidora, kilku listkach rukoli czy majonezie zmieszanym ze śmietaną? I jakoś niekoniecznie wiem, jak to zrobić. Może spróbujmy obrazowo – wyobraźcie sobie truskawki. Zerwaliście je prosto z krzaczka, niesiecie do domu. Wrzucacie do zlewu i płuczecie. I co jakiś czas trafia się taka wybitnie ładna, że aż ciężko się powstrzymać przed zjedzeniem – wrzucacie taką truskawkę prosto z wody do ust i jecie. I zanim ją rozgryziecie, czujecie w ustach smak wody. A nawet jak już rozgryziecie, to dalej ten smak jest rozcieńczony. Albo podobnie bywa z opłukanym świeżo makaronem. I ja tak samo odbieram to mięso z burgera. Smak był rozcieńczony, właściwie to go nie było.
Średnio lubię burgery i rzadko je zamawiam, więc znawcą nie jestem, ale te jedzone w Grill Burgerze czy w Pasibusie bardzo mi smakowały, były po prostu dobre. Ten nie. I kosztował dwa razy tyle, co tamte (sami przyznacie, że za 38 PLN to burger powinien prawie robić laskę, a jeśli nie, to dobrze powinien robić na pewno).
Zjedliśmy z mniejszym lub większym smakiem, a ja nawet zupełnie bez. I siedzimy. I czekamy. W końcu, kiedy na stoperze wyskoczyło 01:20:00 wpadłem na pomysł, że przy płaceniu rachunku też jest samoobsługa, więc wstałem i rezygnując z zamówionej latte zapłaciłem prawie przy barze. Prawie, bo mnie miła Pani przechwyciła w połowie drogi.
Zastanawiam się, czy te wszystkie super-duper opinie o restauracji to hipsterska moda jak na zdjęcie w kolejce do Polish Lody, czy po prostu trafił mi się niedzielny fakap? Bo o ile rozumiem to, że obsługa nie ogarnia niedzielno-obiadowego napadu konsumpcyjnego i długo się czeka (chociaż wg mnie OBOWIĄZKIEM jest poinformowanie kogoś przy składaniu zamówienia o takim stanie i duuużo dłuższym, niż zwykle czasie realizacji), to nie rozumiem akcji z włosem u mnie i powtórką u Miśka. Nie rozumiem też tego, skąd się biorą słowa zachwytu nad jedzeniem – może po prostu mięsa im nie wychodzą (narzekaliśmy obaj z Miśkiem) i mieliśmy pecha, że tak wybraliśmy? Ale może za to desery są świetne? Nie wiem, ja nie doczekałem.
Nie pierwszy to raz w niedzielę w knajpie nie dostaję tego, czego oczekuję. Takich leniwych jak ja jest mnóstwo i lokale nie wyrabiają. Ale pierwszy raz zdarzyło mi się to w restauracji, która aspiruje do miana bardzo dobrej. A KREDENS podobno do takiej aspiruje. Na pewno cenami. Nie przychodzę też do restauracji, żeby spędzić tam dzień – są ciekawsze miejsca. Przychodzę tam po to, żeby dobrze zjeść. A tutaj nie zjadłem dobrze i miałem poczucie zmarnowanego czasu i pieniędzy.
Może kiedyś, gdzieś, jakoś na tygodniu będę w tamtej okolicy i może kiedyś, jakoś znajdę czas, żeby wpaść na obiad bez niedzielnych tłumów, bo poza tym, że się nie wyrabia, to obsługa (zwłaszcza miła Pani) naprawdę się stara.
Może. Ale jakoś motywacji nie mam.
PS. Zdjęcia robione komórką tak proforma, bo nie chciało mi się już wyciągać aparatu, a i ciężko było powstrzymać głodomory po godzinie czekania.
PS.2. Tak naprawdę to nie wiem, czy ten wpis by powstał – nie lubię jeździć po kimś. Ale spojrzałem na fotkę smutnego Tymońskiego i mną tąpnęło, bo nam niedzielę zmarnowali, a ja te rzadkie chwile z Dzieciorkami bardzo cenię.