To był bardzo udany weekend. Co prawda pomimo planów ambitnych nigdzie się nie pogoniliśmy, bo jakoś tak nie do końca ufaliśmy pogodzie, ale jak się okazało, na miejscu bez robienia kilometrów też może być fajnie. W sobotę pierwszy raz od nie pamiętam kiedy wyszliśmy z fabryki tak, jak napisane jest na drzwiach 10:00–15:00. O 15:10 stwierdziliśmy, że czas na seksualny weekend, więc pieprzymy projekty i jedziemy do domu spędzić trochę czasu z naszymi Dzieciorkami.
Tym bardziej, że jedna z klientek MałejŻonki nagle PO zamontowaniu mebli i PO podpisaniu protokołu odbioru bez uwag stwierdziła, że to za drogo i nagle niczego nie rozumie z wyceny i “ze zdumienia nie może wyjść, co tam tyle kosztowało”. I że “nie wiem kiedy dopłacę resztę pieniędzy, pewnie za jakiś czas…”. OK, nie ma sprawy – procedury windykacyjne trochę trwają, nie ma pośpiechu – im później, tym odsetki bardziej urosną.
Jak widać, chociaż jesteśmy już nauczeni na (najczęściej własnych) błędach, to jednak w tej robocie bywa różnie – nie zawsze jest słońce, tęcza i Hello Kitty. Ale za to bez wyrzutów sumienia można w sobotę zająć się rodziną, skoro praca kopie w dupę, nie?
Było już popołudnie, wszyscy byliśmy po zamówionym na wynos jedzonku, więc nie byliśmy bardzo głodni i dlatego poszliśmy się poleraksować do parku. Mówcie co chcecie, że Kozanów to blokowisko, ale chyba nie ma we Wrocławiu osiedla, gdzie jest tyle zieleni, co u nas. Jest ogromny park, niedaleko do lasu, jest lekko zmulony stawik z łabądkami i do Odry niedaleko. Są polanki z wystrzyżoną trawką i place zabaw dla dzieci. Dla każdego coś miłego. Coby za dużo nie kombinować wzięliśmy kocyk oraz rakietki i lotki do tenisona i poszliśmy się pobyczyć na zielonym.
Tenison to takie niby pitu, pitu odbijanie lotki, ale trochę się zmachaliśmy, trochę pobyczyliśmy i w efekcie zgłodnieliśmy. A że się naganialiśmy i przydałoby się schłodzić, to pojechaliśmy na Rynek z wielką chętką na lody (chociaż lody nie są psecies dietycne). Chcieliśmy nawiedzić Tralalalę, ale weź tam w okolicy człowieku w sobotę późnym popołudniem zaparkuj. Taka możliwość jest niemożliwa, więc zasuwaliśmy dzielnie z drugiego końca i po drodze nabraliśmy ochoty na coś konkretniejszego, niż lody. A konkretniej, nie wiedzieć czemu, na naleśniki. I tak oto trafiliśmy na Kuźniczą, gdzie naprzeciwko STP przycupnął sobie niewielki lokalik pod tytułem FC Naleśniki. No bo czy jest ktoś, kto nie lubi naleśników?
Ludzi sporo, ale w sobotę popołudniu inaczej się nie da, tym bardziej, że lokal naprawdę niewielki. Stolik się znalazł na zewnątrz, a ponieważ byłem tam pierwszy raz, to dzielnie potupałem do środka podpytać, czy ktoś się mną zaopiekuje, czy samoobsługa. Przesympatyczna kelnerka, w której pięknych oczach zatonąłem powiedziała mi, żebym sobie wziął kartę (w kształcie wielkiego naleśnika), na spokojnie się zastanowił przy stoliku, a Ona do nas podejdzie przyjąć zamówienie.
Wybór w karcie ogromny – naleśniki na słodko, słono, wytrawne, z mięsem, vege czy skomponowane wg własnego uznania. Tak naprawdę lektura na dobre pół godziny. Na szczęście Przemiła Pani była bardzo fachowa i pomocna, tłumaczyła jak dzieciom, opowiadała co w środku, jaki do tego pasuje sosik czy dodatek – pełna profeska do tego z uśmiechem na ustach, co ostatnio rzadko spotykam, zwłaszcza kiedy gdzieś są tłumy.
Pan Tymoński poleciał klasyką – bodajże Chocolate, czyli banan z czekoladą, w zestawie były jeszcze wiórki kokosowe, ale te gryzą moje dziecko w zęby, więc wyleciały. Misior zdecydował się na Pokusę, która Go skusiła delikatnym twarożkiem, cynamonem i jagodami. MałaŻonka ostrzyła sobie ząbki na orzechowego Nutti z serkiem i miodem. A ja się chyba zasłodziłem od samego słuchania i zapragnąłem zjeść coś konkretnego i z mięchem. Ponieważ w pamięci mam świeżo filmik, na którym koleś z pompką zamienia cherlawe kurczaki na drobiowy odpowiednik Pudziana, zamówiłem sobie mięsko mielone zmieszane z kukurydzą, papryką, pomidorem, cebulą, fasolą i to wszystko utopione w sosie salsa i roztopionym żółtym serze, czyli jak nietrudno się domyśleć Mexico dla odmiany gryczany. Dodatkowo Misiek wziął polewę czekoladowa, a ja sosik – ponieważ ten seksualny weekend zapowiadał się też na noc, nie brałem sosu czosnkowego tylko ziołowo-jogurtowy.
Przemiła Pani nas lojalnie uprzedziła, że czekamy nawet do 45 minut – to i tak dobrze, że wiedzieliśmy, bo przecież w wychwalanym Kredensie czekaliśmy godzinę i nikt nam o tym nie powiedział, o włosach w żarciu nie wspomnę. Czekaliśmy krócej, bo po 20 minutach wjechały naleśniki. Na sam widok ciekła ślinka.
Pięknie wypieczone, rumiane ciasto, polewa czekoladowa Miśka to rzeczywiście coś, co robione jest na miejscu, a nie kupowane w markecie. Podobnie mój sosik – kremowy, lekko kwaskowaty, bardzo dobrze zbalansowany, czuć w nim doskonale i jogurt i zioła. Naleśniki wypchane są nadzieniem po same brzegi, nie mu strategicznych przestrzeni powietrznych jak w pasztecikach Gardło Sobie Podrzynam Dibblera z książek sir Pratchetta. Niby wszystko już było, bo smaki znamy i kulinarnej Hameryki nikt tu nie odkrywa, ale całość smakuje wybornie i dokładnie tak, jak powinna.
Pan Tymoński był podwójnie szczęśliwy, bo poza swoim naleśnikiem z bananami i czekoladą (to czekolada, prawdziwa czekolada, nie jakaś tam nutella) dostał tez zdjęcie z butelką coli, na której ktoś proroczo o nim napisał.
Biorąc pod uwagę wielkość karty mogę z czystym sumieniem założyć, że odwiedzimy FC Naleśniki jeszcze nie raz i nie dwa, bo i ceny mają jak najbardziej znośne (81 zł za cztery porcje i cztery picia to jak na Rynek niedużo), i najeść się można solidnie, bo nikt tu nie oszukuje na wielkości naleśnika i ilości nadzienia w środku.
A co najważniejsze – smakuje rewelacyjnie.
PS. 1. Na lody poszliśmy następnego dnia, ale to temat na osobny wpis.
PS.2. Tematem na osobny wpis są tez moje i MałejŻonki przemyślenia na temat artystów, sztuki i tego, czy da się z niej wyżyć. Tym samym pozdrawiamy nawalonego jak szpadel kolesia, który obok nas malował podkładki od pizzy zajumane z Pizza Hut. I próbował je pchać jako dzieła sztuki na miarę co najmniej Trwałości pamięci Salvadora Dali.