Ten tekst będzie trochę o mojej głupocie i moim bólu dupy, ale nie do końca boli mnie to, co by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Swoją drogą dziwnie bym się czuł, gdyby ktoś rzucał okiem na moją dupę. Chociaż może nie. Zależy, kto rzuca. No i z tej mojej bolącej dupy może wyniknie jakaś nauka dla Was…
W tym roku ferie mieliśmy w dwóch ostatnich tygodniach stycznia – pojechaliśmy sobie po serii imprez rodzinno-integracyjno-okolicznościowych na wypoczyn na narty. Tradycyjnie do Białki, a dokładniej spaliśmy w Murzasichlu, bo to tak trochę na uboczu i tak trochę dla sakiewki lżej. Pobyt był udany, nawet bardzo, ale ja nie o tym.
Ja dzisiaj o powrocie z urlopu. I ubezpieczycielach. I o solidności producentów aut też będzie. I o tym, że podejście “zaoszczędź złotówkę, a potem daj stówę na tacę, żeby nic się nie stało” jest bardzo głupie.
A ja się okazałem bardzo głupi. Dlatego Wy nie bądźcie.
Do rzeczy – wracając mieliśmy bardzo groźną przygodę – w trakcie jazdy otworzyła się maska auta, walnęła w dach i szybę. Całe szczęście, że się nie urwała i nie przerobiła mi samochodu na kabriolet, a mojej głowy razem z nim. Szyba też wytrzymała – temu, kto wymyślił bezpieczne klejone szyby klejone stawiam mentalne piwo. Ba, nawet pod naciskiem ręki zachowywała się jak nieuszkodzona i stawiała normalny opór.
Mieliśmy mnóstwo szczęścia, nikomu nic się nie stało, a jechał przecież komplet rodzinny z Babcią włącznie, thulem z nartami na dachu i całość mogła się skończyć tragedią. Jak tak sobie na to patrzę, to zaczynam wierzyć w przeznaczenie i zastanawiam się, ile razy będę je oszukiwać? Bo cała historia wydarzyła się na Zakopiance, jakieś 15km przed Krakowem, gdzie akurat jest nadźgane fotoradarami, akurat był prosty odcinek drogi, akurat nie było ślisko i akurat nic nie jechało. No sami powiedzcie, czy kiedykolwiek na Zakopiance zdarzyło Wam się jechać wolno, bez zakrętów i bez sznura aut przed, za i obok Was? To już trzeci drogowy cud w moim życiu. Mam nadzieję, że to nie koniec licznika. Szczęściem też nie spanikowałem, tylko zanurkowałem prawie pod kierownicę, żeby widzieć coś przez ten 5‑centymetrowy pasek tuż nad krawędzią szyby i dałem radę zjechać bezpiecznie na pobocze.
Zjechałem, odgiąłem maskę do pozycji mniej więcej przewidzianej przed koreański koncern i potem zjechałem powolutku w boczną drogę, bo a nuż moje szczęście ma ograniczenie czasowe? I dzwonimy pod nr podany na kwitku z polisą.
Witamy na zajebistej infolinii, informujemy, że jest ona czynna od poniedziałku do piątku w godzinach od 9:00 do 17:00 (…) For ynglisz pres fajf.
WTF!?!? Czyli jak mi maska postanowiła dostać erekcji o 21:00 w czwartek, to mam pecha? Krótkie dumanie, co dalej, bo jest nas pięcioro, więc poza lawetą będziemy potrzebować transportu, bo w aucie wiezionym nie wolno przebywać, a w szoferce się wszyscy nie zmieścimy. Obejrzeliśmy samochód, dla testu docisnąłem maskę i zaskoczyła, trzyma się. Zresztą – całość po opadnięciu pierwszego szoku wcale nie wyglądała tak tragicznie, jedynie nas mocno nastraszyła.
Ponieważ ze zbitą szybą nie wolno jechać, to wybaczcie, ale nie opowiem jak się dostaliśmy spod Krakowa do Wrocławia i ile mi to zajęło czasu. W każdym bądź razie najpierw odwiedziliśmy castoramę pod Krakowem i od tego czasu zbrojona szara taśma stała się podstawowym elementem wyposażenia mojego samochodu, jak apteczka.
Tak czy siak, w piątek rano już zajebista infolinia pracowała, zgłosiłem szkodę, odstawiłem auto tam, gdzie kazali, wziąłem pseudo auto zastępcze pod tytułem Peugeot 107 (śpieszyło mi się, warsztat miał tylko taki w piątek popołudniu, ale po raz kolejny przekonałem się, że rozmiar ma znaczenie) i z czystym sumieniem czekałem co dalej.
Minęło kilkanaście strzałów znikąd i dzwoni do mnie zakład, że mają wstępną odpowiedź od ubezpieczyciela i jest ona odmowna z uwagi na moje rażące zaniedbanie, bo nie domknąłem maski. Że kurwa co?!?!?! Ja odpowiedzi nie mam żadnej. Poprosiłem zakład o przesłanie tej odpowiedzi wraz z wyceną rzeczoznawcy. Pierwszy errror – wycena jest na zamiennikach, a w najwyższym wariancie AC, powtarzam – w najwyższym wariancie AC, mam zagwarantowaną naprawę na oryginałach. Dzwonię do rzeczoznawcy, a on z tekstem “tak wycenił, bo towarzystwo mu tak kazało, mam mieć pretensje do nich i się od niego odczepić”. Oczywiście na infolinii odbijam się od ściany i niczego nie mogę się dowiedzieć. Czas leci, ja nie mam auta swojego, za zastępcze zaczyna tykać licznik i wreszcie dostaję odpowiedź towarzystwa:
W toku likwidacji szkody zostały podjęte działania w celu ustalenia, czy zachodzą przesłanki do przyjęcia odpowiedzialności w ramach zawartej umowy AC.
Ogólne Warunki Ubezpieczenia Pojazdów Autocasco w §4 ust.3 jednoznacznie precyzują za skutki jakich zdarzeń XXX ponosi odpowiedzialność, a zdarzenie polegające na otwarciu pokrywy nie mieści się w tym zakresie.
Przytaczając fragment §4 ust.3 pkt. 2:
“W zakresie pełnym umowy XXX odpowiada za szkody powstałe wskutek: (…) nagłego działania siły mechanicznej w chwili zetknięcia pojazdu z podłożem, przedmiotami, zwierzętami lub osobami znajdującymi się poza pojazdem (…)”
Pokrywa jest elementem należącym do pojazdu, a nie pochodzącym z zewnątrz.
Czyli np. padnie bezpiecznik od wspomagania kierownicy akurat w trakcie skrętu i pojedziesz prosto w drzewo? Sorry!
Pęknie przewód hamulcowy i zaparkujesz na ścianie? Sorry!
Twój współpasażer zemdleje i upadnie na Ciebie, a Ty w niekontrolowany sposób ruszysz kierownicą i wpadniesz do rowu? Sorry!
Puści ręczny na światłach na podjeździe i polecisz na auto z tyłu? Sorry!
Zawiesi się komputer pokładowy przy 130km/h na autostradzie (przypadek autentyczny kilka lat temu we Francji albo w Niemczech, nie pamiętam)? Sorry!
Nożesz kurwa, jednym pismem mnie nie spuszczą na drzewo. Przekonsultowaliśmy sprawę z prawnikiem, potem obejrzeliśmy auto z niezależnym rzeczoznawcą i wyszło na jaw, że zamek, który trzyma maskę jest kompletnie zardzewiały. Zapadki, które trzymają maskę owszem, są, ale trzymały się razem z maską tylko dzięki rdzy i nic tej maski poza nią nie trzymało (tak wiem, ale niech pierwszy rzuci kamieniem, kto zagląda pod maskę sprawdzić zamek). I dzięki Bodziu puściły przy 60 km/h a nie przy 130 na autostradzie, bo by mi maska zrobiła trepanację czaszki. Ale co dalej?
Ano sądzenie się z ubezpieczycielem nie wyjdzie – nawet jeśli nie udowodnią mi zaniedbania w postaci niedomkniętej maski (bo zamek jest zardzewiały i dlatego maska wygląda na zamkniętą, choć nie jest), to udowodnią zaniedbanie w postaci zardzewiałego zamka (bo zamek jest zardzewiały i dlatego maska wygląda na zamkniętą, choć nie jest). Tak czy siak dupa z tyłu, bo proces może trwać do usranej śmierci, a aż do ogłoszenia i uprawomocnienia się wyroku raczej nie będzie mi wolno korzystać z auta, bo to dowód w sprawie.
Sądzenie się z koreańskim producentem auta też nie wyjdzie – musiałbym zawezwać rzeczoznawcę z dziedziny metalurgii, żeby się wypowiedział, od kiedy ten zamek jest w takim stanie, bo on jest homologowany i sam z siebie otworzyć się przecież nie mógł. Co prawda rok temu, kiedy go kupowałem był na przeglądzie przedsprzedażnym, ale tam oględzin zamka nie ma w zakresie usługi, co oczywiście sprawdziłem. A ja mogłem samochodem jeździć po słonych jeziorach przez ten rok, prawda? Albo po kopalni soli w Wieliczce. Tak czy siak dupa z tyłu, bo aż do ogłoszenia i uprawomocnienia się wyroku raczej nie będzie mi wolno korzystać z auta, bo to dowód w sprawie.
Zarówno prawnik, jak i rzeczoznawca to nasi klienci, którzy chcieli nam pomóc, a nie się nachapać i nie skasowali od nas ani złotówki (gdzie kancelaria z łapanki specjalizująca się w odszkodowaniach już chciała lecieć do sądu i za to kasować, a potem jeszcze więcej). Obaj niezależnie od siebie, ale zgodnie stwierdzili, że niestety, ale muszę z własnej kieszeni wyjąć te parę kilo mamony i naprawić auto sam, bo na 99% nic nie ugram, a jeszcze dojdą mi dodatkowe koszty sądowe. Tak zrobiłem, auto stoi sobie dzielnie na parkingu i wygląda jak nowe. Mam nauczkę na przyszłość i to w kilku kwestiach.
Boli mnie tu wiele rzeczy, ale wiecie co najbardziej?
Nie to, że wykupiliśmy gówniane ubezpieczenie u gównianego ubezpieczyciela, które tak naprawdę gówno zapewnia, chociaż wcale na nim nie oszczędzaliśmy, bo mieliśmy najwyższy, albo prawie najwyższy pakiet – to ubezpieczyciel oszczędzał, co widać na organizacji infolinii czy próbie oszukiwania na częściach (tak BTW teraz mamy ubezpieczenie od naszego klienta, które poleca nie tylko jako agent, bo sam takie ma).
Nie to, że zamek zardzewiał, choć nie powinien, zagraża życiu i zdrowiu, a tak naprawdę producent jest nie do ruszenia, bo certyfikaty i homologacje (tak BTW teraz cała rodzina i wszyscy znajomi mają zamki naoliwione na błysk).
Nie to, że wydałem kilka kilo PLN-ów – nie jest to dla mnie rzecz bez znaczenia, ale nie musiałem przez to odejmować sobie od ust.
Najbardziej boli mnie to, co powiedział mi znajomy klient-rzeczoznawca.
Gdybym po przyjeździe do Wrocławia kupił kilo schabu albo złapał za ogon jakiegoś kota-przybłędę i rozsmarował w okolicach zamka, to nie byłoby całej sprawy. Mamy uderzenie z zewnątrz, są resztki tkanek i krwi, zamek puszcza, maska odskakuje, ja mam auto naprawione, cieszmy się, że nikomu (poza kotem albo schabem) nic się nie stało. Wszyscy są szczęśliwi (poza kotem albo schabem).
A jeszcze lepiej, gdybym dodatkowo walnął czymś ciężkim tak, żeby powstało wgniecenie, ale tutaj już nie polecał, bo ślad powinien być odpowiedni i można by się naciąć.
A ja głupi powiedziałem jak było naprawdę…
PS. Nie napisałem tego jakoś wyraźnie, a chyba powinienem – wg znajomego rzeczoznawcy KAŻDY ubezpieczyciel w tej sytuacji by się wypiął. Dlatego przesmarujcie sobie dobrze zamki, albo kupcie kilo schabu na wszelki wypadek.