Coś Wam powiem w sekrecie.
A od kiedy wlazłem trochę w świat mediów socjalnych mam wrażenie, że starzeję się coraz szybciej. Bo w tym świecie wszystko pędzi przed siebie jak Struś Pędziwiatr, a ja mam wrażenie, że jestem takim Kojotem Wilusiem, który go nie dogania. I to nawet nie chodzi o to, że cokolwiek nowego się pojawi, to jest dla mnie zero-jedynkowym cudem albo cyfrową tajemnicą jak położenie złotego pociągu. Nie, obsługa nowych aplikacji to pikuś. Zresztą – mam wrażenie, że są coraz bardziej łopatologiczne, by nie rzec prymitywne w użytkowaniu. To nie w tym rzecz.
Chodzi mi o to, że nie za bardzo potrafię sobie w głowie wydumać do czego mądrego (czyt. pożytecznego) miałyby one służyć. Po co mam ich używać? W jakim celu?
Co to ten snapczat i dla kogo?
Snapchat to własnie jedna z takich aplikacji, które szturmem zdobywają ekraniki smartfonów ludzi, którzy w social mediach mniej lub bardziej siedzą. Oraz wszystkich, albo zdecydowanej większości nastolatków. Dlaczego?
Kiedy zapytamy kogoś, kto gdzieśtam cośtam słyszał, ale do końca nie ogarnia co toto robi, to odpowie, że to taka aplikacja do przesyłania sobie zdjęć (albo krótkich filmików) gołych cycków. Brzmi zajebiście, nie? No niby tak, ale poza tym, że nie dostałem jeszcze żadnego EDIT dostałem (takie spojrzenie wymowne sobie wyobraźcie), to pozostaje pytanie – po co? Czasy jechania na ręcznym do zdjęć cycków mam dawno za sobą (w tej chwili mocno się zastanawiam, czy piszę to ze smutkiem i tęsknotą, czy jednak nie), a co ważniejsze – te, do których mam dostęp bezpośredni są zdecydowanie fajniejsze. No i dostępne bezpośrednio. Nastolatki (chyba) najczęściej takiego komfortu nie mają.
Snapchat to takie cuś, gdzie możemy wysłać komuś zdjęcie (albo filmik), które mu po paru sekundach (sami ustawiamy po ilu) zniknie bez śladu jak sen jaki złoty. Co ważne – zniknie po jednorazowym obejrzeniu i nie ma możliwości obejrzenia go jeszcze raz. Brzmi idealnie dla napalonych małolatów. Albo małżonków z wadą postawy, czyli dupą na boku – dyskretnie i bez pozostawiania śladów. To coś trochę jak MMS’y, ale cudownie znikające.
A co jeśli nie jesteś ani jednym, ani drugim? Możesz też zrobić sobie własne tzw. story, gdzie treści wiszą i są dostępne przez 24h. Tworzysz opowiastkę obrazkowo-filmikową z tego, jak minął Twój dzień i dzielisz się tym z innymi. Albo oglądasz takie story autorstwa innych użytkowników Snapa. Tylko znowu – po co? No ok, masz zajebiste życie i chcesz pokazać je innym. Żeby na ten przykład trochę pozazdrościli. Po co?
Albo zadajmy inne pytanie – skąd ktoś, kto ma na głowie pracę, dzieci, dom i pierdylion innych spraw ma mieć czas na to, żeby śledzić życie innych osób? Kto ma na tyle zajebiste życie, żeby chcieć się nim dzielić z innymi i ci inni uważali je za równie zajebiste, żeby je podglądać? Albo jest na tyle bezkrytyczny wobec siebie samego, żeby za takie je uważać? Albo kto chce, żeby inni mu zazdrościli? Na te pytania odpowiedź brzmi “nastolatki” względnie “młodzież”, nie? Czasu mają mnóstwo, szpanować kochają, każda jedna impreza to melanż życia, a od tego życia dostali jeszcze za mało po dupie, żeby wyrobić w sobie kompleksy czy dystans do samego siebie. A tak na trochę poważniej – to czas w życiu, kiedy się szuka wzorców i idoli. Za moich czasów wieszało się plakaty na ścianie, teraz się podgląda szafiarki i Kim Kardashian.
No ok, a coś mądrzejszego też się da?
Bo niestety, ale im człowiek jest starszy, tym bardziej nudne życie prowadzi – nie wydaje mi się, że dla osób nie zaangażowanych bezpośrednio w sytuację pierwszy ząbek naszego dziecka jest czymś, co warto śledzić live. Po prostu nie bawi mnie już Big Brother, a nawet jeśli by bawił, to po prostu nie mam na niego czasu. Może to dlatego nie lubię oglądać filmików w necie – wolę w tym czasie coś przeczytać (praktycznie każdy filmik po 5–10 sekundach zaczynam przewijać). A z kolei mój Misior pół dnia ogląda jakiegoś kolesia, który pokazuje jak ciupie w jakąś grę – po co?
Jeśli chodzi o jakieś mądrzejsze wykorzystanie – gdzieśtam są podobno krótkie filmiki z jakiś fajnych miejsc. Karnawał w Rio, zachód słońca na Hawajach, erupcja wulkanu czy zawody surfingowe. Przez to, że te filmiki nie są montowane, tylko naturalne, cała “transmisja” zyskuje na autentyczności. Tylko ja nie lubię takich filmów “z ręki” (uwierzycie, że ja do tej pory nie obejrzałem “Blair Witch Project”)? I wcale przez to nie czuję się, jakbym tam był. Ale z ciekawości może się skuszę i dam Snapowi szansę, kiedy pooglądam trochę fotogenicznych miejsc, historii czy ludzi. Póki co zakochany jestem w Instagramie.
Bo jestem za mało fotogeniczny, żeby ktoś inny chciał oglądać mnie.
Ale konto na Snapchacie założyłem – a nuż się przyda?