Jakiś czas temu przeżywałem tragedię porównywalną do trzęsienia ziemi w “San Andreas” – przy pomocy pociągów marki PKP miałem do przewiezienia rower z Wrocławia do Gdyni i co bym nie czynił, to było pod górę. Najpierw zderzyłem się z naszą swojską szaropolską rzeczywistością przy zamawianiu biletów przez internety i potem osobiście w kasie IC na Dworcu Głównym, a kilka tygodni później ta sama rzeczywistość walnęła mnie w łeb, kiedy już ten rower ładowałem do wagonu. Jak nie jesteś w temacie, to KLIK mie tu w powyższe linki i czytamy dalej.
Misior sobie pojechał w siną dal ze swoim rowerem na żaglach pływać, kilka dni świętego spokoju spędzonego na gorączkowym pakowaniu firmy do pudeł i przeprowadzce do nowej miejscówki minęły ino jak siedemnaście mgnień wiosny i trzeba było po Młodego się udać do Gdyni, coby się z nim potem udać do Wrocławia, bo jednak małoletni jest i strach go puszczać pociągami samopas.
Nad morze zawiózł mnie Ryanair, z którym to podróż zaowocowała przemyśleniami natury komunikacyjno-psychologicznej. Nie mogłem się nadziwić, jak bardzo głęboko tkwi w niektórych potrzeba stania w kolejkach – chyba niedługo o tym napiszę. Loty krajowe to nie wożenie się autobusami po płycie lotniska do Jumbo Jeta tylko przejście napiechotnie góra 50m od terminala, więc ja w poczuciu mam wyjebane i jest mi błogo czekałem grzecznie i komfortowo, aż kolejka zniknie, bo przecież i tak mnie nie zostawią.

Jak na krwiożerczego kapitalistę przystało obserwuję ludzi mrowie samemu pozostając w objęciach beztroski i lekkiej dekadencji na lotniskowych leżankach, do których udało mi się wreszcie pierwszy raz w życiu dopchać.
I patrzę i dziwuję się.
Bo ludzie owi najpierw stoją w kolejce żeby wejść, a potem w drugiej, żeby wyjść.
Dziwne.
Przelot jak to przelot – na krajowych lotach nawet nie kojarzysz kiedy się kończy. Na lotnisku imienia najsłynniejszego polskiego elektryka doszedłem do jednego ważnego, ale to zajebiście ważnego wniosku. Nad morzem wieje tak, że łeb urywa nawet jeśli do samego morza hektar kilometrów. A ja przyjechałem z najcieplejszego miejsca w Polsce i marzłem.
Na szczęście okazało się, że to akurat dzień moich imienin i padłem ofiarą rozgrzewającej procentowej niespodzianki wyszykowanej przez moją Gdyńską rodzinkę. Trochę prywaty – dzięki wszystkim, zwłaszcza Adrianie – pichcicielce mega wiśniowego ciacha. A potem potuptaliśmy na pyszną michę ryb i owoców morza do Tawerny Orłowskiej, o której tekst się nie pojawi, bo mam słabe zdjęcia.
Na drugi dzień nadejszła wielkopomna chwila i miałem się załadować z Misiorem i jego rowerem do wagonu do przewozu rowerów, z tym, że ja byłem bez roweru i miałem z tego powodu stresa, bo podobno bez roweru w wagonie do przewozu rowerów nie wolno jeździć. W jednej kwestii byłem dobrej myśli – pociąg startuje z Gdyni Głównej, więc przynajmniej nie będzie opóźniony. Ty naiwny dizajnuchu ty…
Tak sobie myślę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – będzie temat na kolejny prześmiewczy z elementami zadumy tekst NA PRZYPALE o naszym cudnym PKP. Pociąg marki IC podjechał chwilę po zrobieniu zdjęcia, czyli z niedużym opóźnieniem. Taki był nie powiem, ładny, nowy, czysty. Może nie Pendolino, ale zupełnie jak nie te, którymi studentem będąc woziłem się na daleki wschód, o czym to moi drodzy będzie kiedyś opowieść. Albo wiele. Tytułem zajawki – fajne ze strony PKP było na przykład to, że na Wielkanoc podstawiano jedynie 3 wagony na trasę z jednego końca Polski na drugi. I żeby było śmieszniej jeden z nich to pierwsza klasa. To dlatego nie ruszają mnie sceny na dworcu z uchodźcami – ja to przeżyłem na naszej polskiej ziemi mając obywatelstwo polskie. Zapakowałem się do środka i nagle się okazało, że mam problem. I to duży.
Bo podjechało coś, do czego nie ma się jak dowalić. Wręcz przeciwnie – bo mając w pamięci strzałę południa relacji Wrocław Główny – Hrubieszów, którą jeździłem na studiach te 15–10 lat temu po słoiki do domu, przeżyłem szok. Pozytywny, ale jednak szok. To trochę tak, jakbyśmy naszego przodka z najbardziej feudalnej zabitej dechami wiochy wyciągnęli z ustępu z wyrytym na drzwiach serduszkiem (tak mówiła na to moja babcia) i posadzili na złotym sedesie myjącym rowek i grającym melodyjkę. Szczena mi opadła gdzieś w okolice jajec i prawie je poobijała, dobrze, że nie przygryzła.
Po pierwsze rowery – to się nazywa wieszak z prawdziwego zdarzenia na rowery w wagonie do przewozu rowerów. Po drugie – fotele są wygodne, regulowane w kilku płaszczyznach, z podłokietnikami i rozkładanymi stolikami. Po trzecie – pod fotelem gniazdko elektryczne. Po czwarte – działa. Po piąte – działa też klima. Po szóste – na ekranikach wyświetlają się informacje o tym, jakim pociągiem akurat jedziesz (bo na niektórych dworcach ciężko trafić na właściwy peron i mogłeś się pomylić), w którym siedzisz wagonie i gdzie dokładnie jesteś. Oraz z jak niemożliwą prędkością 159 km/h jedziesz. Po siódme – to samo przez głośniki zapowiada ktośtam podając informacje przed każdą stacją (nagrałem filmik, ale wątpię, czy ktoś to będzie chciał oglądać, bo nie ma żadnej fajnej laski ani nikt nikogo nie wkręca w dziwne pranki). Po ósme – konduktorzy mili, pomocni, uczynni i nie przerażają ich nowomodne wynalazki typu bilet elektroniczny w tablecie.
Umordowałem się w tym luksusie do tego stopnia, że zrobiłem się głodny. I tu niespodzianka numer 9 – co jakiś czas do wagonu zagląda facet z Warsa z wózeczkiem pełnym żarcia i picia, jakby kogoś bolały nogi albo miał lenia i nie chciało mu się tupać osobiście do warsowego wagonu. Nam z Miśkiem się chciało.
Wars jak Wars – kilka stolików, lada, karta dań (wybór niewielki, ale to nie Orient Express) – ceny z kosmosu, ale jak człowiek głodny, to cóż czynić? Wzięliśmy po cycku kurzęcym, ja z ryżem, Misior z ziemniaczkami, do tego surówka i piciu. Kulinarnie nic zachwycającego, co by zasługiwało na recenzję w JEMY NA MIEŚCIE, ale jednocześnie nie było to ścierwo dla trzody chlewnej (pierś NIE z mikrofali, tylko zgrillowana na patelni, dacie wiarę?). Ba, nawet całkiem znośne biorąc pod uwagę okoliczności, choć cydru Ciderinn nie polecam – Lubelski zdecydowanie lepszy.
Pojedli, popili, powrócili na miejscówkę, posiedzieli, poczytali, wreszcie poczuli zew natury. I tu największa niespodzianka. Pamiętacie tę scenkę z kultowego “Dnia Świra”?
Szok, niespodzianka i niedowierzanie numer 10 – to już tak nie wygląda. Na szczęście. Jest bieżąca woda, nawet ciepła, jest mydło, papier toaletowy i ręczniki papierowe. Jest przestronnie, czysto i pachnąco. Przynajmniej było pachnąco jak wchodziłem, bo potem ten…

Wyraźnie widać, żem jeszcze nie jest pełnoprawny bląger, bo najpierw walę kloca, a potem się zastanawiam nad zdjęciami
W poprzednich dwóch wpisach straszliwie jechałem po PKP i uważam, że im się należało. Ale równie mocno uważam, że trzeba było popełnić wpis pochwalny, bo też im się należy. Nie wiem, czy skład Heweliusz Inter City to norma na długich trasach i po prostu wcześniej Młody miał pecha, czy było dokładnie odwrotnie – to jakiś eksperymentalny pociąg i go sobie np. wypożyczają na różne trasy, żeby badać szok pasażerów wywołany podróżą w normalnych, ludzkich warunkach?
A może ktoś z PKP IC czyta mojego bloga i zrobił mi dobrze?
PS. Wpis nie powstał we współpracy z PKP IC, ale jakby co, to ja chętnie. Ktoś coś?