Zdradzę Wam mój mały brudny sekret. Nie lubię tego całego przedświątecznego zajoba. Nie cierpię wręcz. Tych tłumów biegnących z obłędem w oczach, nerwów i załatwiania wszystkiego na ostatnią chwilę. Pojęcie “świąteczna atmosfera” jest dla mnie równie abstrakcyjne, co “uczucie porannej świeżości”. Nie znam nikogo, kto budzi się świeży. O świeżości w ustach na przykład nie wspomnę, bo pewnie macie w planach dzisiaj coś zjeść dobrego i nie chcę Wam tego obrzydzać.
Klienci przypominają sobie, że fajnie byłoby mieć tę szafę do łazienki, o której myśleli już od kwietnia i zdziwieni są, że zamówienia na ten rok zamknięte są już z końcem października. Bo przecież przyjeżdżają goście, rodzina czy teściowa. Do mnie tez przyjeżdża Teściowa na święta – wiecie jaka jest różnica, pomiędzy wizytą a wizytacją? To sobie poszukajcie, bo to kawał stary jak pokłady węgla brunatnego.
Na ostatnią chwilę poprawiam usterki poremontowe w domu. Który to remont był w ubiegłym roku w listopadzie. Ponad rok czegoś nie było, a teraz nagle być musi, dlaczego? Bateria bidetowa nie działa od dawna, a teraz nagle musi? Dodatkowo takie prace pod wodzą MałęjŻonki wyglądają mniej więcej tak – “czy to już wszystko? mogę pakować graty, czy coś jeszcze mam do zrobienia?”, “możesz, to już wszystko”, a kiedy wiertarki, wkrętarki, śruby i narzędzia lądują wreszcie na swoich miejscach, to nagle TADAAAA – “przykręć jeszcze ten nowy uchwyt na mydło w łazience”. Czyli taka radosna twórczość w trakcie. A ja bardzo źle pracuję, kiedy nie mam planu pracy i nie wiem co robić. I wiecie czym to się kończy? Taak, ekspresywną i gwałtowną wymianą zdań.

To się nazywa mąż-dizajnuch złota rączka…
Klienci atakują telefonami -“No ileż to podjechać i zamontować nam szafeczkę, przecież to godzina roboty. Co?!?!? Jak to się nie da?!?!”. I rozmowy tego typu wiecie czym się kończą? Taak, ekspresywną i gwałtowną wymianą zdań.
Zakupy przed Świętami to też jazda bez trzymanki – a oczywiście robiąc remont bez planu, co chwila wyłazi coś do kupienia i co chwilę trzeba odwiedzić castoramę. I tak, na każdą wizytę w markecie, która trwa z dojazdem jakieś 1,5 godziny, co najmniej godzinę i 15 minut spędzam w korkach, na szukaniu miejsca parkingowego i w kolejce do kasy. Potworna strata czasu, którego przed Świętami przecież nie ma, a ciągle jeszcze trylion rzeczy do zrobienia. I wiecie czym się kończy, kiedy wracam do domu? Taak, ekspresywną i gwałtowną wymianą zdań.
I w takiej to atmosferze wzajemnej ekspresywnej i gwałtownej wymiany zdań mijały mi przygotowania do Bożego Narodzenia. I wydaje mi się, że tak chyba jest w większości domów, bo inaczej skąd brałyby się te wszystkie cudowne poradniki w stylu “porzuć świąteczny perfekcjonizm”, “5 sposobów na spokojne święta” czy “Boże Narodzenie bez nerwów”? Znacie to?
No i nadszedł czas ubierania choinki. Do której trzeba było skręcić podstawę, bo mam tak dizajnersko w chacie, że brak tu kawałka wolnej ściany o większym kawałku podłogi nie wspomnę. A ja kocham prace remontowo-budowlane. Uwielbiam wręcz. I w takiej to atmosferze wzajemnej ekspresywnej i gwałtownej wymiany zdań stanęła choinka, wyciągnęliśmy bombki z pudeł, łańcuchy i światełka.

Dizajnerska choinka u dizajnucha. Chyba najbardziej dizajnerska choinka, jaką widzieliście.
I wtedy mój Tymuś, mój ukochany, prawie 7‑letni Pan Tymoński zaczął śpiewać kolędę. Najpierw jedną, potem następną i jeszcze następną. I wtedy, nagle wszystko w mojej głowie się obróciło o 180 stopni. W blasku tej choinki zadziałała bożonarodzeniowa magia.
Przypomniałem sobie, jak wielką radość sprawiało mi ubieranie choinki, kiedy byłem dzieckiem. Jak niecierpliwie czekałem na pierwszą gwiazdkę i próbowałem przyłapać Mikołaja, kiedy podkłada prezenty. Jak z wypiekami na twarzy czekałem na te wszystkie pyszności, które na wigilijny stół wjeżdżały.
Poczułem, że idą Święta, że czuję świąteczną atmosferę. Wkoło porozrzucane narzędzia, bo przecież ciągle jest jeszcze coś do zrobienia, a ja zrozumiałem, że Boże Narodzenie to nie wypucowana chatka, nagotowane żarcie w garach, Last Christmas czy Kevin sam w domu.
Boże Narodzenie to rodzina, osoby najbliższe Twojemu sercu i to o nich trzeba dbać, a nie o czyste podłogi czy kapustę z grzybami. Życzę Wam, żebyście nigdy o tym nie zapomnieli i pozwolili temu dziecku, które w Was siedzi pozachwycać się Świętami jak kiedyś. A wtedy cała reszta ułoży się jak powinna. No prawie.
Życzę Wam jeszcze zdrowia i miłości.
Na resztę sobie zarobicie.
PS. I po tym wszystkim, nawet komp, któremu się włączył jakiś dziwny tryb, nie zepsuje mi już nastroju. Bo wpis można zrobić na tablecie, nie? O 6:38 rano.

To się nazywa złośliwość rzeczy martwych