Weekendy z Dzieciorkami to nie tylko leniwe byczenie się na trawie i zabieranie ich do miasta na jakieś papu, bo staremu się nie chce gotować. To też dbanie o wszechstronny rozwój moich pociech poprzez zapoznawanie ich z tzw. kulturą wysoką. Chociaż tak szczerze mówiąc dzisiejszy przykład może nie najlepszy, bo “Ant-Man”, którego ze swej stajni wypuścił Marvel nie jest wysoki. Ani dosłownie, ani w przenośni. Bo to taki człowiek, który przy pomocy zaawansowanej technologii rodem z ubiegłego stulecia potrafi się skurczyć do rozmiaru mrówki. I jeszcze potrafi rozkazywać prawdziwym mrówkom. I bywa niekulturalny. Bo tak naprawdę to złodziej jest i włamywacz. I w więzieniu siedział.
Brzmi straszliwie debilnie, prawda? Może i tak, ale czy bardziej niż “dzięki ugryzieniu pająka stał się nadzwyczaj silny, jest w stanie podnieść około 10 ton i strzelać pajęczą siecią, potrafi również przyklejać się do ścian i po nich chodzić, posiada pajęczy zmysł, który ostrzega go przed nadchodzącym niebezpieczeństwem”? Zapowiada się więc klasyczne widowisko spod znaku Marvel superheroes, czyli nieprawdopodobnie dziwni ludzie (i nieludzie) robią rzeczy nieprawdopodobnie dziwne. I nieprawdopodobne. Ano właśnie, z tą klasyką to tak nie do końca.
Twórcy “Ant-Mana” powtórzyli zabieg, który zastosowano przy genialnych “Strażnikach Galaktyki”. Wzięto mianowicie aktorów niekoniecznie ze szczytu listy płac, kazano im grać komiksowych bohaterów, którzy są trochę mniej popularni, i opowiedziano o nich i z nimi historię w zupełnie innej konwencji, niż pozostałe filmy z Marvel Cinematic Universe (MCU). I trochę od niego oderwaną, choć oczywiście nie do końca, co wyszło zdecydowanie na dobre. Na dobre też wychodzi pewnie zróżnicowanie gatunkowe filmów Marvela, które chociaż o superbohaterach opowiadają, to jednak nie są robione na jedno kopyto.
Takie podejście wieje świeżością, co dobrze robi całej produkcji, bo chyba wszyscy już byli lekko zmęczeni Avengersami, zwłaszcza po niedawnym “Age of Ultron”, który widowiskowy był bardzo, ale fabularnie jakby kulał i nie wniósł raczej niczego odkrywczego. Poza tym cała historia zaczyna mieć coraz więcej nawiązań do serialu “Agenci T.A.R.C.Z.Y.”. Niby pogubić się nie da, bo to nie Lynch, ale jeśli ktoś w ogóle nie ogarnia tematów, to może mieć wrażenie, że coś go omija. Dodatkowo wygasają kontrakty aktorów grających głównych bohaterów i wytwórnia musi sobie przygotować plan B. I to wcale nie jest źle, wręcz przeciwnie.
Po obejrzeniu “Strażników Galaktyki” wyszedłem z kina i powiedziałem “jaki fajny film, dawno się tak nie uśmiałem”. Po “Ant-Manie” powiedziałem to samo. Cały film się bardzo lekko ogląda, co stanowi jego wielką zaletę. “Zimowy żołnierz”, który moim zdaniem był najlepszy z całej fazy 2 MCU był nakręcony w ciężkawej konwencji kina szpiegowskiego, by nie rzec thrillera politycznego, gdzie skala spisku i zagrożenia z nim związanego była globalna i totalna. Avengersi czy solowy Thor też walczyli z globalnym zagrożeniem. Tutaj ta skala jest dużo mniejsza – niby główny supcio również walczy ze złowrogą organizacją, która to dysponuje złowrogą technologią, która to zapowiada ludzkości złowrogą przyszłość, ale jednak mamy wrażenie, że i zakapiorów jest mniej, a i ta technologia jakby mniej śmiercionośna.
Mówiąc o konwencji – najnowsze dzieło Marvela to typowy film o skoku na…, czyli po ichniemu heist movie. Mamy głównego bohatera, który tutaj akurat właśnie wychodzi z więzienia za włamanie i kradzież, ale jak to bywa w takich filmach jest tak naprawdę szlachetny jak król Ryszard Lwie Serce, bo obrobił złą korporację i oddał kasę biednym ludkom broniąc sprawiedliwości (i jeszcze kocha swoje dziecko, konkretnie córeczkę, z którą nie może się widywać, bo broni jej zraniona i rozczarowana nim ex ze swoim nowym menem, konkretniej policjantem). Mamy fazę planowania skoku z obowiązkowymi rysunkami technicznymi wydrukowanymi białymi liniami na niebieskim papierze (ja siedzę w branży i w życiu nie widziałem takich rysunków – niebieski lepiej wychodzi na ekranie, czy jak? widział ktoś kiedyś biały atrament do ploterów? albo niebieski papier?). Mamy skok wstępny, który najczęściej nie wychodzi tak, jak powinien (i tutaj genialnie zrobione nawiązanie do Avengersów). Mamy ekipę, w której jest obowiązkowy nerd-komputerowiec w obowiązkowych pinglach, kierowca-kaskader oraz obowiązkowy wesołek. I oczywiście mentor oraz piękna kobieta. No i sam skok, w którym wszystko się pieprzy i idzie zupełnie inaczej, niż zaplanowano.
No i właśnie – osoby dramatu. Głównego bohatera, Pana Mrówkę, czyli niejakiego Scotta Langa gra Paul Rudd. Nie kojarzę go za bardzo z innych filmów. Mentora (dr Hank Pym) gra za to wielka gwiazda, ale jakby ostatnio zapomniana, czyli Michael Douglas. Piękną kobietę, córkę dr Pyma – Hope, gra Evangeline Lilly, której nie kojarzę również, bo nie oglądałem “Hobbita” ani (wstyd się przyznać) “Lostów”. Z ekipy pomagierów na pierwszy plan wysuwa się Latynos Lui (Michael Peña), który skradł moje serce, chociaż jestem zadeklarowanym hetero. Kojarzę go chyba tylko z “Bogów ulicy”.
I wszyscy robią doskonałą robotę. Rudd jest po pierwsze przystojny jak to każdy superbohater. Po drugie gra w taki sposób, że nie wyobrażamy sobie nikogo innego w tej roli (trochę jak Iron Man/Tony Stark/Robert Downey Jr.). Po trzecie jest zabawny, ale nie przegina. To taki po prostu fajny facet, który ma fajne wdzianko. Trochę się bałem, że Michael Douglas tu nie pasuje, bo gdzie Gordon Gekko w filmie o superbohaterach? Ale widać Marvel Studios miał lepszego nosa ode mnie i po raz drugi wyciągnął z szafy lekko już zakurzonego, ale bez dwóch zdań genialnego aktora (jak idealnie dobrany do roli Redford w “Winter Soldier”), co przyniosło świetny efekt. Z kolei jego filmowa córka Hope też daje radę i oczywiście zaczyna iskrzyć między nią, a Panem Mrówką.
Ale naprawdę genialny jest Luis. To, jak opowiada o swoich kumplach, z którymi oglądał wystawę sztuki współczesnej, i oni słyszeli od kogoś, kto zna kogoś, że gdzieś jest coś, co można ukraść jest GENIALNE. Koleś na pierwszy rzut oka jest tu tylko elementem komediowym, ale tak naprawdę to taki trochę sidekick jak Robin u Batmana. I tak samo potrafi przypieprzyć, kiedy przyjdzie potrzeba. Albo uratować głównego bohatera.
Tak, dobrze zauważyliście – nie piszę nic o bedgaju. Bo jakoś go kurcze mało. Gra go znany z “House of Cards” Corey Stoll (to ten łysol, co chlał i zasnął snem wiecznym w samochodzie z pomocą Franka Underwooda). Nie jest zły w tej roli, ale najnormalniej w świecie jest go mało przez pierwsze 3⁄4 filmu. Potem nakłada super strój, zaczyna się naparzać z Panem Mrówką i widzimy sceny kultowe, których nie zamierzam spojlerować, bo czasami trochę zaskakują. Jedna z nich, czyli kolejka elektryczna jest w trailerze, ale uwierzcie mi – to nie koniec kolejki elektrycznej. I nie jedyna taka scena, bo przecież to film między innymi o mrówkach, nie? Z którymi ktoś gada, nie?
Podsumowując – warto na ten film iść. Bardzo warto. Może i jest to trochę skromniejszy braciszek Avengersów, ale film sam w sobie wcale, ale to wcale nie jest przez to gorszy, czy słabszy. Ba, nawet uważam, że od “Age of Ultron” jest lepszy, bo jest o czymś konkretnym, albo raczej o kimś konkretnym.
O facecie, który trochę wbrew sobie zostaje bohaterem.
Dla swojej córeczki.
PS. Warto poczekać na sceny po napisach. Są dwie.