Co jakiś czas nachodzi nas potrzeba zmian.
Zapuszczamy wąsy, brodę, dłuższe włosy na głowie albo pod pachami (kurwa, złamałem swoje postanowienie i ogoliłem mordę przed zakończeniem przeprowadzki i wykończeniem studia, ale swędziało tak, że drapałem się jak makak po jajach i nie zdzierżyłem). Niektórzy wręcz przeciwnie – golą się na pałę albo depilują rowek w dupie.
Są tacy, którzy rzucają korporację, pakują do plecaka ulubionego misia i idą w świat szukać szczęścia i siebie. Większość wraca. I nic się nie zmienia generalnie.
Faceci w okolicy czterdziestki kupują motor, zapisują się na siłownię i zaczynają nieśmiało oglądać reklamy środków na podniesienie tam takich różnych albo na wzmocnienie tego tam. Albo kupują cudowne chuja warte środki na powstrzymanie galopującego w górę czoła. Ci bardziej kasiaści wymieniają swoją żonę czterdziestkę na dwie dwudziestki (wiadomo, że kobieta to kosztowne stworzenie, a nie każdego przecież stać na parkę) albo zaczynają się oglądać za koleżankami własnej córki. Są też pewnie tacy, którzy zaczynają się oglądać za kolegami syna, bo wreszcie mogą być szczerzy sami ze sobą i ze światem.
Niektórzy robią sobie dziarę od szyi do kolan w stylu “z czeluści dupy wychodzi potwór”, bo zawsze o tym marzyli, ale kiedyś tata dałby w tyłek pasem i skończyłoby się rumakowanie na dzielni. Albo instalują sobie tunele w uszach, zakładają fullcapa na łeb, rurki albo spodnie z krokiem w kolanach, na nogi conversy i wychodzą gonić spierdalającą galopem młodość. Najlepiej w jakimś studenckim klubie, gdzie można na pełnej wyjebce postawić po drinie wszystkim przy barze, żeby tylko zrobić wrażenie i wyrwać jakieś młode mięsko na szybkiego lodzika. Oczywiście pod warunkiem, że żon… sorki, ex-żona miała słabszego adwokata na rozprawie, wytargała całe gówno z majątku i teraz jest za co porządzić.
Kobiety w okolicy czterdziestki mają i lepiej, i gorzej jednocześnie. Lepiej, bo każdy małolat, który przeżył chociaż jedną senną polucję i kilka na jawie marzy o takim czterdziestoletnim MILFie i nie za bardzo musi się ona starać (właśnie – TEN MILF czy TA MILFa??). A gorzej, bo niestety, ale kobiece ciało w tym wieku przekroczyło albo własnie przekracza granicę pomiędzy “młoda i jędrna” a “albo dupa, albo twarz”. I żeby takiego małolata wyrwać i nie pukać się przy zgaszonym świetle albo pod kołdrą ze wstydu, musi się dużo bardziej postarać, żeby tu i tam nie zwisało smętnie. No i oczywiście poza chęciami, silną wolą i dyscypliną potrzebne są pieniądze. Ale taka kobieta po czterdziestce, która w siebie inwestuje to jest… OK, zbaczamy z tematu, kiedyś pewnie o tym będzie.
Jak już napisałem, co jakiś czas mamy potrzebę zmian.
Ja mam teraz. A że Małażonka to szczęście moje wieczyste i do tego zajebista laska, a motorów się boję, bo się kiedyś na jednym porządnie wyjebałem i uszkodziłem parę rzeczy, to nie o taką zmianę chodzi.
W 27 urodziny, czyli prawie 12 lat temu na moim ramieniu pojawiła się dziara. To już nie były czasy, kiedy tatuaż miała tylko grypsera albo marynarze, ale jeszcze nie był to czas, kiedy nikogo nie szokował tatuaż zakrywający więcej ciała niż zimowe ubranie. Sporo nad tym myślałem, czy na pewno chcę, jaki będzie wzór itd. Wiedziałem od zawsze, że to będzie skorpion, trochę tribalowaty, nie chciałem malowanek w 15 kolorach, zresztą kiedyś to nie było tak hop siup jak teraz. Jest nieduży, ot tak na ramieniu, żeby nie było widać w T‑shircie i o to chodziło (teraz nawet może trochę śmieszyć, bo to maleństwo jest i prosty jak fajka).
Nie chciałem i nadal nie chcę robić tatuażu żeby szpanować. Że niby jestem twardy jak smoleńska brzoza i nie rusza mnie ryranie po mnie tępym kozikiem. Że niby jestem taki #yolo i spontan (kurwa, dwa lata o tym myślałem, zanim sobie zrobiłem, bo chciałem na 25 urodziny). Że niby muszę podkreślać swoją niezależność, odrębność i jaki-to-ja-kurwa-jestem-inny-niż-wy-wszyscy. Że niby taki jestem maczo i niech chłopaki mi wybaczą i nie płaczą (tutaj szczerze mówiąc najczęściej im większa pizda męska, tym ma większą dziarę).
Nie.
Tatuaż jest mój i dla mnie.
Ale trochę mi się opatrzył i chciałbym go jakoś podrasować. Tym bardziej, że ostatnio widziałem w zestawie do dziecięcych kolorowanek mój wzór i trochę mi to naruszyło mój ZEN.
I no właśnie – może ktoś z moich czytelników mi poleci kogoś sprawdzonego?
Chciałbym sobie popatrzeć na tego kogoś prace, czyli gdzieś się musi wystawiać w necie. Nie wchodzi w grę drapanie tępą igłą w stodole z użyciem atramentu wydmuchniętego z długopisu albo spuszczonego z markera. Nie wiem, czy chcę kolor – nie wykluczam. No i chcę trochę powiększyć. Może jakieś UV? Tylko gdzie ja kurwa to będę podświetlał, jak nie bujam się po klubach? No i we Wrocławiu najchętniej, bo jakoś niekoniecznie mi się uśmiecha szlajać po świecie.
Ktoś coś? Obiecuję wdzięczność do grobowej deski i uścisk ręki prezesa w pakiecie.