W poprzednim wpisie trochę sobie popłakałem, jaki to ja ostatnio byłem biedny i jak mi było do dupy, bo jestem na diecie. Najśmieszniejsze jest to, że z perspektywy czasu czarne myśli wydają się śmieszne. Ale tak jest zawsze – mądry Polak po skodzie. Bo skoda teraz jest mądrzejsza dzięki technologii, czy jakoś tak. Ja jestem mądrzejszy dzięki doświadczeniu i wiem, jak zwalczyć kryzys w odchudzaniu.
Analizując to na spokojnie, dochodzę do wniosku, że trochę słaby czas wybrałem sobie na chudnięcie. Po pierwsze primo – Boże Narodzenie. Uszka, barszcz, smażone ryby, kapucha z grzybami, pierogi z kapustą, pyszne ciasta i słodkości pod choinką. I to wszystko tradycyjnie trzeba zjeść, bo dziadkowi nie urosną grzyby i uszy. Dodatkowo w rodzinne strony zjeżdżają się ludziska, których nie widziałem czasami od ‑nastu lat. Jak tu pogadać bez kufelka pełnego złocistego napoju? Tym bardziej, że w moim rodzinnym Hrubieszowie ktoś z grubą kasą otworzył sobie browar i robi całkiem niezłe piwo. Będzie o tym wpis niedługo. Ale dałem radę – waga była grzeczna.
Potem Sylwester. I znowu – żarcie, picie i chlanie. Przecież o północy trzeba się napić bąbelków, życzenia złożyć, wycałować wszystkich uczestników imprezy. Ale tak na trzeźwo?? I na głodniaka?? Poza tym co mniej więcej 3−3,5 godziny mam coś jeść i do tego 5 razy na dobę. A tu się kurna doba wydłuża, bo kto normalny w Sylwestra idzie spać o 23:00?
W połowie stycznia moja Szwagierka skończyła po raz kolejny 18 lat (dokładniej po raz 2,222222222222222), więc znowu była imprezka, podczas której musiałem odpierać zmasowany atak Teściowej wjeżdżającej mi na ambicję i empatię, bo ona tyle nagotowała, i kto to teraz zje? Na szczęście zajadałem się głównie kaszanką swojskiej roboty, a wiadomo – na diecie kasza to Twój przyjaciel. No, ale chyba nie w takich ilościach. I znowu – tort, ciacha, deserki, trochę alkoholu dla podtrimania razgawora. Szkurrwa…
Na koniec, jakby było mało, pojechaliśmy tradycyjnie na ferie do Białki na narty. A wiadomo, jak karmią górale, nie? Jak nie wiadomo, to zapraszam do następnych wpisów, bo zrecenzuję kilka restauracji, a właściwie karczm. A jeszcze właściwiej KARCM. Karmią tak, żeby raz zjeść i do końca dnia mieć dość.
Na stok bez kieliszeczka nalewki czy browarka też nie bardzo, bo człowiek jakiś taki sztywny i łatwiej sobie coś połamać, jak się dupą zrobi pieczątkę na stoku. A jak się zmarznie, to bez grzańca ani rusz, bo wiadomo, że najlepiej się rozgrzewać od środka. Albo bez Jäger Bomby, jak sił brakuje (jakbyś nie wiedziała, to Jägermeister z Red Bullem, nic nie daje większego kopa). No z której strony nie patrzeć, dupa zawsze z tyłu i zupełnie na trzeźwo na nartach zjeżdżać ciężko.
Nie ma dziwne więc, że kiedy wszyscy wokół mnie zażerali się pysznymi sałatkami, ciastami czy deserami i popijali to mniej lub bardziej wyskokowym alkoholem, to mnie szlag trafiał i było mi coraz gorzej i gorzej, i gorzej. I do dupy mi było też.
I smutno mi było do momentu, kiedy trochę pozjeżdżałem na nartkach. Bo tak szczerze mówiąc, narciarz ze mnie jak z koziej dupy rakietnica – nie zabiję się o własne nogi, ale powiedzieć o mnie, że jeżdżę dobrze, może tylko Stevie Wonder. To był zresztą mój czwarty raz na nartach, więc bakcyla dopiero łykam. I coraz bardziej mi smakuje. I coraz lepiej mi idzie. A co najważniejsze – wyraźnie odczułem, że bez dodatkowych 10kg zjeżdża mi się dużo lżej, łatwiej i przyjemniej.
To był ten magiczny moment, w którym przełącznik w głowie znowu zrobił >klik< i znowu miało to wszystko sens. Nie wiem, co konkretnie zadziałało, ale obstawiam kombinację: zmiana otoczenia oraz namacalny dowód, że spadek wagi daje konkretne efekty (a nie jest celem samym w sobie).
Już wyobrażam sobie, jak bardzo będzie mi zajebiście, kiedy wejdę do basenów termalnych z seksownym brzuszkiem zamiast brzuszyszka.
Taaa, to motywuje. To wróciło. Ja wróciłem
Good to be back.