Poszliśmy z Panią Matką na nowego Bonda. Poświęciła się dziewczyna, bo Ona jakoś na filmy nieromantyczne chodzić nie lubi, z kolei ja uważam, że szkoda marnować potencjał porządnych głośników i metrów kwadratowych ekranu na jakieś smętne pierdololo o ciężkości życia albo lekkości ducha. Trudne filmy wolę oglądać w domu – i atmosfera jakby bardziej sprzyjająca, bo nie trafia się na kinowych debili i kasy na mało efektowny film się nie wydaje, co można zamienić na flaszkę wina i wieczór spędzić przyjemniej. Ale wróćmy do “Spectre” – Bond, jak to Bond, zawsze sobie jakowąś dziewoję nadobną wynajdzie, więc przy odrobinie dobrej woli wątek romantyczny się znajdzie.
Trochę był to dziwny dzień, bo rano byłem na szkoleniu strzeleckim (które opisałem TUTAJ), wróciłem lekko wymęczony strzelaniem z kałacha i paru innych narzędzi mordu, ale jednocześnie energia mnie rozpierała i nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Widać spluwa jako przedłużenie małego rzuca się na dekiel nawet jednostkom dojrzałym i statecznym. I w efekcie postanowiłem popatrzeć na innego twardziela i sprawdzić, kto ma większego.
Coś Wam zdradzę – pierwszy Bond, jakiego obejrzałem to był “Żyj i pozwól umrzeć”, w którym grał świetny Roger Moore. Byłem oczarowany i zaczarowany. Akcją, gadżetami, tempem i światem, którego nie znałem. Kobietami jakby mniej, bo byłem jeszcze za mały. I od tamtego czasu jestem fanem Bonda. Ale takiego właśnie Bonda – pełnego akcji, pięknych rzeczy i pięknych kobiet. Ja nawet wszystkie z Brosnanem łykam bez popitki. Scenariusz, sens czy realizm się do końca nie liczył.
Zresztą – w Bondach to zawsze były mniej istotne elementy od tych pierwszych. Niewiarę zawsze trzeba było zawiesić na kołku, najlepiej w drugim pokoju i zamknąć solidnie drzwi. A obok tego kołka potrzebny był zazwyczaj drugi z napisem “gdzie tu sens, gdzie logika?”. I wszystko było fajnie, dopóki nie brakowało tych wszystkich elementów, za które Bonda kochamy i które odwracały uwagę od dziur w opowiadanej historii. Albo dopóki nie nadszedł “Skyfall” i… trochę jakby inne czasy.
Bo czasy mamy takie, że filmów o superszpiegach jest super dużo. Każdy z nich ma mniejsze lub większe gadżety, jeździ fajnymi furami i ma fajne kobiety. I to się zaczyna robić za mało, żeby wybić się ponad tę szara masę. Potrzeba czegoś jeszcze. Marki, skandalu, dobrej reklamy. Scenariusza wreszcie i opowiadanej historii. Jak to właśnie wcześniej w “Skyfall” się zdarzyło. Od razu mówię – mnie ta część akurat nie uwiodła, była zbyt niebondowska i za bardzo na serio. Ale nie mogę jej odmówić tego, że niewątpliwie była świetnym filmem – poprzeczka została powieszona bardzo wysoko, ale to nie był chyba do końca Bond, jakiego ludzie znali i na jakiego czekali. I to paradoksalnie utrudniło życie twórcom “Spectre”. No i co tu panie tera robić – wrócić do korzeni, czy robić następny mądry film?
No i niestety postanowili te dwa rozwiązania połączyć. A to się nie mogło dobrze skończyć. No i się nie skończyło.
To wszystko już było. Po kilka razy. Ale to jeszcze nie jest takie złe – Bond nie raz i nie dwa kopiował sam siebie, czasami na poważnie, a czasami robił sam z siebie jaja. Nikomu to nie przeszkadzało, bo jakoś to się zazwyczaj mniej lub bardziej broniło. W “Spectre” najgorsze jest to, że te wszystkie klisze, nawiązania i powtórzenia chcą na siłę mieć jakieś znaczenie i jeszcze jakoś komentować i spinać w jedną całość historie znane z poprzednich części Craigowskich Bondów. Powstała mieszanka tak bezsensowna, że urąga inteligencji widza. Jak królik z kapelusza wyskakuje ktoś z przeszłości Bonda, starożytny sprzęt do inwigilacji doskonale działa w XXIw., a Q ze zwykłego pierścionka potrafi wydobyć więcej informacji, niż ja z Wikipedii. Pewnie nawet mój 6‑latek by stwierdził, że coś tu głupotą zajeżdża. A wątek romantyczny nawet MałaŻonka skwitowała skrzywieniem pięknych ust.
Dodatkowo mam wrażenie, że marketingowa maszynka trochę mnie oszukała.
Pewnie jak wielu widzów płci brzydszej, ze spoconymi rękami i nabrzmiałymi spodniami czekałem na piękną Monikę Bellucci na ekranie. I się doczekałem. To była chyba rola jej życia. Zagrała taką niesamowitą postać, że ręce mi momentalnie wyschły, a spodnie zwiotczały. Po pierwsze – Justin Bieber w swoich piosenkach wypowiada chyba więcej słów, niż ona wypowiedziała w tym filmie. Po drugie – mam wrażenie, że na ekranie “Spectre” grała krócej, niż w reklamie wody mineralnej. Po trzecie – jak już jej rola sprowadzała się tylko i wyłącznie do tego, żeby Bond ja przeleciał, to niech mi ktoś wyjaśni, po kiego farfocla ona się po ubierała w gorset + te wszystkie dodatki (ja wiem, że w Bondach sutki pokazuje tylko sam James albo Scaramanga, ale przecież ona wielokrotnie podkreślała, że z nagością nie ma problemu)? Po czwarte – cholera jasna widać po niej, że stuknęło jej 5 dych. Co prawda 95% kobiet młodszych wygląda przy niej i tak jak matiz przy ferrari, ale jednak. Dalej jest symbolem seksu, ale już coraz bardziej dla koneserów (sama nawet stwierdziła “I can’t say I’m a Bond girl because I’m too mature to be a Bond girl. I say Bond lady, Bond woman.”). I to chyba miało być takie amuse-bouche dla rozbudzenia kubków smakowych przed głównym daniem.
Głównym daniem pewnie miała być ta ważniejsza kobieta Bonda, czyli Léa Seydoux. To chyba znowu próba pogodzenia dwóch postaw – tradycyjnego samczego stosunku Bonda do pięknych kobiet (Bellucci, nawet jeśli ma sporo lat, to ciągle ferrari) z głosami tych wszystkich nowofalowych bezseksualnych facetów w rurkach, dla których najlepsza kobieta to taka, która wygląda jak facet i z seksem się absolutnie nie kojarzy. No tak paskudnej kobiety agent 007 nie miał już dawno. A może i nigdy. Zero chemii, zero seksu, jest totalnie bezpłciowa. Matiz, nawet nie ford focus. No dobra, w tej sukni z pociągu to matiz metalik. Ja wiem, że nie ma brzydkich kobiet, ale drinków wstrząśniętych, a nie mieszanych musiałbym wypić więcej, niż Bond we wszystkich swoich filmach. A mogli zostawić latino dziewoję ze sceny otwierającej – sami zobaczcie.
Czarny charakter, czyli Waltz jest równie mało czarny i mało charakterny, co badgaj w ostatnim Mission Impossible. Niby aktor jakby lepsiejszy i stoi wyżej w rankingach dabljutief, ale jednak tutaj jakoś go nie było. Może mu zaszkodziła konwencja “czarny cień wygląda z cienia za zacienionym stołem”? Bo on chyba po prostu nie miał czego zagrać – jego postać była na ekranie niewiele dłużej, niż boskiej Moniki. I jeszcze ten kot wykopany z zaświatów…
Zajebista jest cała ekipa MI6, czyli M, Q i Moneypenny. Grają świetnie, a scenki pomiędzy Bondem a Q nadają całej produkcji niesamowitej miodności. Tutaj jest dokładnie tak, jak powinno być i nie ma się do czego przyczepić. Podobnie Craig gra tak, jak powinien prawdziwy agent 007. Dodatkowo wygląda tak, że te wszystkie product placement, w które się ubiera, które pije i którymi jeździ zaczną się sprzedawać, jak świeże bułeczki (a jego strój ze sceny otwierającej chcę mieć na własność, specjalnie do Meksyku pojadę, zobaczycie). Razi trochę jego niezniszczalność, razi brak tego, co mi się podobało w “Casino Royale” – jak dostał w ryj, to było to widać. Tutaj poprawia sobie mankiety i dalej wygląda nieskazitelnie. Pewnie mu te nanocośtam we krwi tak pomogły, bo przecież w “Skyfall” ledwie człapał.
Skoro już o tym, co ładnie wygląda – zajebiście podobała mi się czołówka. I równie zajebiście nie podobała mi się w niej piosenka. WTF?? Co to jest?? Wypadek przy pracy? Toż to jakiś dramat! Nie mówię, że facet nie umie śpiewać, ale to jakieś smętno-romantyczne pierdololo, do tego jakby lekko bezjajeczne. Numer do Bonda powinien mieć pazur, kopać jeśli nie w mózg, to chociaż w jaja. Jestem na NIE.
Podsumowując – “Spectre” mnie rozczarował. Pewnie nie tylko mnie. Ale to i tak niczego nie zmieni, bo film o przygodach agenta 007 z numerkiem 25 na pewno powstanie. I na pewno zarobi kupę szmalu, co spowoduje rozpoczęcie prac nad kolejną częścią. I kolejną. I nie będzie miało znaczenia, czy kolejnym Bondem będzie aktor ciemnoskóry, a postać grana przez niego będzie gejem. I tak wszyscy tłumnie rusza do kin, żeby kolejny raz obejrzeć trochę akcji, gadżetów i pięknych kobiet (albo facetów).
Bond, to Bond. On nie umiera nigdy.