Rzuciłem palenie.
Z dnia na dzień. Po mniej więcej 6 latach jarania szlugów. Nie było to postanowienie noworoczne, ani jakaś specjalna okazja. Nikt z rodziny czy znajomych ostatnio nie umarł na raka.
Ot, po prostu 13-go maja 2013r. przestałem palić. Nie pamiętam, czy miałem do tego jakiś specjalny bodziec. Jeśli już, to lenistwo – skończyły mi się dzień wcześniej fajki z rana, nie miałem od kogo wysępić, bo to była niedziela i jakoś tak nie chciało mi się iść do sklepu. I tak do wieczora. A skoro wytrzymałem cały dzień, to mogłem i następny. I następny. I tak dalej. I dalej…
Poza tym, ja nigdy nie lubiłem palić.
Z moim paleniem to w ogóle była dziwna historia – wspominałem już, że moja mama zmarła na raka, kiedy miałem 8 lat. Co prawda to był czerniak i nie wiem, czy ma on bezpośredni związek z paleniem jak np. rak płuc czy krtani, ale w głowie bardzo łatwo zestawia się ten fakt z bieganiem codziennie do kiosku po 3 paczki KLUBOWYCH. I tak już zostaje z tyłu w potylicy na całe życie. Palisz⇒umierasz.
Dlatego nie paliłem w podstawówce, kiedy kumple trzymali fajki przez patyczek i nosili ze sobą zawsze gumy miętowe, żeby rodzice nie wyczuli.
Dlatego nie paliłem w liceum, kiedy na dużej przerwie ganialiśmy w krzaczory za szkołę, gdzie kumple palili i udawali, że się zaciągają.
Dlatego nie paliłem na studiach, kiedy fajek często był niezłym sposobem do zagadania do panny fajnej, do tego zapalniczka ZIPPO z oryginalnym grawerem i masz śniadanie wliczone w usługę.
Dlatego nie paliłem w korpo, gdzie na fajce załatwiało się awanse, cenne szkolenia, rodziły się miłości i wszystkie co fajniejsze plotki.
Popalałem, owszem. Na imprezie, przy piwku, przy wódce, czasem na ognisku, raczej rzadko na grillu. Popalałem przy alkoholu, bo mam dziwną przypadłość – mocny łeb do picia. Po dobiciu się fajką wreszcie osiągałem poziom zbliżony do reszty (jak ktoś nie był trzeźwy na pijackiej imprezie, to nie wie, o czym mówię i jaka to trauma). Fajki są niezwykle towarzyskie. Lubią się bawić. Dodatkowo pomagają (przynajmniej pozornie) zwalczyć stres i napięcie.
Dlatego zacząłem palić, kiedy odszedłem z korpo i zacząłem pracować na własne konto wraz z MałąŻonką. Dodatkowo zacząłem mieć stały, całodzienny wręcz kontakt z ludźmi, którzy palą, bo Pani Matka jarała od liceum jak smok i rzucała palenie tylko na czas ciąży i karmienia (Boziu świadkiem, jak ja ją za to podziwiam). Paliliśmy razem, bo to taka chwila hehe oddechu od nawału pracy. Paliliśmy razem, bo to dobry moment na to, żeby pogadać. Paliliśmy razem, bo się jakoś tak lepiej rozmawia, kiedy ręce są czymś zajęte, a i usta też.
Dzień w pracy zaczynaliśmy od fajki. Dzień w pracy kończyliśmy na fajce. Właśnie – w pracy. Zauważyłem, że kiedy mam wolne (rzadko miałem, ale miałem) albo kiedy jestem w domu, to przestaję odczuwać jakąkolwiek potrzebę zapalenia. U mnie papieros był ściśle związany z pracą. Ze stresem, z pośpiechem, z wiecznym urwaniem głowy, jak to we własnej firmie, zwłaszcza na początku. I okazało się, że ja nie lubię i nigdy nie lubiłem palić.
I przestałem palić. Ot tak – rzuciłem palenie.
Nie powiem, zdarzyło mi się kilka razy w tym czasie zapalić, ale do nałogu nie wrócę na pewno.
Bo znowu czułem ten SMRÓD. Bo znowu miałem wrażenie, że ktoś mi, jak ja to nazywam, owinął mózg watą. Wolniej kojarzyłem, gorzej mi się kierowało autem, miałem problemy z koncentracją. Takie jakieś ogólne zamulenie. Bo znowu serce wyraźnie przyspieszyło, ciśnienie wyraźnie podskoczyło, co u mnie objawia się niesamowitym bólem z tyłu obu oczu. Nie boli mnie głowa, tylko oczodoły. Tak zresztą rozpoznaję u siebie stres – od razu boli mnie za gałkami ocznymi. Dziwne, nie?
Szczerze mówiąc wśród wszystkich zalet niepalenia, jedna jest dla mnie najważniejsza i najcenniejsza – NIEŚMIERDZENIE. (tak, wiem, że nie po polskiemu, ale jestem z tego dumny)
Nie wiem, może mnie natura obdarzyła węchem jakimś mocniejszym albo zrekompensowała mi ślepotę na poziomie 5,5 dioptrii na minusie? A może ja po prostu lubię pachnieć, bo i lepiej się czuję i kobiełki wyczuwając zapach za 3 stówy za flakonik patrzą inaczej. I nie mówcie, że nie. Bo tak. Nawet, jak nie wiedzą, to wyczuwają. I niestety dla ciebie, mój chłopcze, jeśli nie przestaniesz palić, to nie zaznasz rozkoszy związanych z tym, że podchodzi do ciebie dziewoja piękna jak marzenie i pyta: Czym pachniesz? Zamknęłam oczy i widziałam nas, łąkę, wschód słońca wśród oparów porannej mgły i najlepszy poranny seks, jaki miałam. A nie podejdzie, bo…
Każdy palacz śmierdzi!!
Choćbyście zeżarli furę tiktaków i polali się wiadrem perfum, to i tak wystarczy zapalić jednego fajka, żeby wszystko zaczęło walić. Nie tylko ręce i oddech – śmierdzą ubrania, śmierdzi skóra, śmierdzą włosy a i pewnie kupa śmierdzi bardziej, choć to strzelam bez podparcia w postaci badań poważnych amerykańskich naukowców. Nawet jak sam paliłem, to mi mój własny papierosowy smród przeszkadzał. I to pomimo tego, że przestrzegałem kilku zasad – paliłem w zasadzie tylko pod chmurką (pod dachem palić mogłem jedynie w knajpach czy na domówkach po kilku lufach, ale nawet wtedy wolałem wyjść, żeby nie smrodzić współimprezującym), nigdy nie paliłem w samochodzie (nawet teścia, który palił chyba jeszcze w łonie matki wywaliłem z auta, za co się śmiertelnie na mnie obraził), to i tak śmierdziałem jak popielniczka.
I nawet to, że teraz nie kaszlę jak stary gruźlik, że czuję lepiej smaki, mam jaśniejszy umysł, zdrowszą skórę i nie mam ciśnienia wypychającego mi gałki oczne z oczodołów nie przebija tej jednej zajebistej zalety niepalenia -
NIE ŚMIERDZĘ!!
Fot: fotolia, autor: stockpics